O. Maciej Zięba OP mówi o odrzuceniu chrześcijaństwa jako przyczynie kryzysu Unii Europejskiej, o znaczeniu narodu oraz upadku religii postępu.
Jednak ta wizja w dzisiejszej Europie dominuje, chrześcijaństwo przegrywa. Dlaczego?
Dzięki solidnym fundamentom położonym przez założycieli Unii Europejskiej nasz kontynent uniknął wojen i stale się bogacił. To było źródłem optymizmu tej generacji i jej bezkrytycznej wiary w postęp. Z czasem generacja ta zaczęła przejmować instytucje – banki, media, parlamenty, uniwersytety i wychowała pokolenie całkowicie postchrześcijańskie. Większość dorosłych Austriaków, Holendrów, Francuzów nigdy w życiu nie była w kościele, nigdy nie czytała Ewangelii. Wprost przeciwnie, zostali ukształtowani wrogo wobec wiary. Od oświecenia religia jest przedstawiana jako symbol nietolerancji, ciasnoty, nienaukowości, zarzewie wojny. Dlatego – z pełnym przekonaniem – uważają oni, że dzięki usunięciu religii świat będzie lepszy. Ten stereotyp mają wkodowany w swoje umysły, tak są uczeni w szkole. Nie mają pojęcia, że jest to ideologiczny fałsz. Bronisław Geremek nazywał to „historyczną ignorancją i represywną amnezją” dzisiejszej Europy. Gdy w konwencji antyprzemocowej piszą, że religia jest źródłem przemocy, to w większości w to wierzą, bo tak mówią media, tego uczą na uniwersytetach. W XXI wieku znany politolog Frank Pfetsch napisał podręcznik historii myśli politycznej – 800 bogato ilustrowanych stron. Pierwszy rozdział omawia poglądy starożytnej Grecji i Rzymu, a następny dotyczy renesansu. A pomiędzy tymi blisko dwoma tysiącami lat jest próżnia. To jest obraz europejskiego mózgu – mózgu, na którym od oświecenia dokonywano lobotomii, wycinano jego fragmenty.
Czy obowiązujący obecnie traktat lizboński jest właśnie wyrazem tego sposobu myślenia?
Oczywiście. W preambule w ogóle nie wspomina się o chrześcijaństwie, negując dziedzictwo, na którym Europa została zbudowana. W tłumaczeniu niemieckim i polskim jest jeszcze mowa o ogólnym „dziedzictwie duchowo-religijnym”, ale w innych, np. angielskim czy francuskim, jest już tylko „dziedzictwo duchowe”. Samo słowo „religia” jest dla nich nie do zniesienia. Dlatego Unia Europejska jest w jakiś sposób budowana na kłamstwie. Dopóki współczesna Europa nie stanie twarzą w twarz ze swoją historią, nie odbuduje swojej tożsamości. Niestety, jej obecni przywódcy tego nie rozumieją. Ich jedyna propozycja to „więcej Europy”, większa centralizacja, a postęp znów będzie sam następował. Tymczasem ostatnie 8 lat ukazuje fałsz takich poglądów, a teraz Brexit walnął w nie jeszcze mocniej. Religia postępu na naszych oczach upada.
W reakcji na Brexit przywódcy instytucji unijnych twierdzą, że tylko supermocarstwo może uratować Wspólnotę od rozpadu, zapewnić pokój, bezpieczeństwo, a państwa narodowe są dla pokoju zagrożeniem. Czy takie traktowanie narodu jest zgodne z katolicką nauką społeczną?
To jest myślenie ideologiczne. Wydawało się im, że są liderami postępu, a dziś stali się epigonami. Propozycja supermocarstwa, która padła ze strony ministrów spraw zagranicznych Francji i Niemiec, to dla mnie popiskiwania bez żadnego znaczenia. Oni muszą tę mantrę powtarzać, ale wiedzą, że obecnie coraz silniejsze są całkiem odwrotne tendencje. Mój przyjaciel Joseph Weiler, wierzący Żyd, który bronił krzyża przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu, napisał krótki tekst o przyczynach kryzysu na naszym kontynencie. Odpowiadając na pytanie papieża Franciszka, co się stało z tą Europą, postawił tezę, że jednym z powodów kryzysu jest niechęć do patriotyzmu. W Europie po II wojnie światowej obawiano się używania tego słowa, skojarzono je z nacjonalizmem. W powojennej atmosferze można taką postawę zrozumieć, ale było to wylanie dziecka z kąpielą.
Święty Jan Paweł II był wielkim orędownikiem zjednoczenia naszego kontynentu, ale jako Europy ojczyzn, której siła miała się brać z różnorodności w jedności. Unijny przywódcy kroczą w odwrotnym kierunku.
Zakorzenienie w ojczyźnie, tożsamość narodowa są fundamentalnie ważne. Na szczęście Polakom nie trzeba tego tłumaczyć. W nauce Kościoła jest zasada „ordo caritatis” (porządku miłości). Najpierw jest moja rodzina, lokalna wspólnota, naród, ojczyzna, wobec których realizuję przykazanie miłości w praktyce. To wszystko buduje moją tożsamość i otwiera mnie na innych. Dlatego potem poszerzamy ten porządek o inne narody, o wymiar globalny.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.