Marek nie wygląda na kogoś, kto kiedyś był numerem jeden wśród bojówkarzy i fanem muzyki techno. Dziś, jak zapewnia, jest innym człowiekiem.
Urodził się w niepełnej rodzinie, w której jednak wiara odgrywała dużą rolę, bo o wychowanie religijne dbała matka. Jednak z biegiem czasu ognisko domowe rozsypało się w kawałki. A potem stoczył się na dno uzależnienia i gdy wszystko wydawało się przegrane, Bóg upomniał się o niego... przez dziewczynę. Dziś Marek Skalski zaświadcza, że nie warto jest dotykać tego, co jest złe, i tego wszystkiego, w czym nie ma Pana Boga.
Gdy nic nie zostaje...
– Wychowywała mnie mama. Ojciec był alkoholikiem i nie poświęcał mi wiele czasu – opowiada Marek. Choć w domu się nie przelewało, miał zapewnione to, czego chciał. Czasami trzeba było z czegoś zrezygnować, jednak nigdy nie brakowało mu jedzenia. Od najmłodszych lat uczył się samodzielności. Po powrocie ze szkoły dwukilometrową drogą musiał rozpalić w piecu, zrobić zakupy.
– Byłem jeszcze mały i mama ochraniała mnie, jak tylko potrafiła. Jednak dziecko wiele widzi, słyszy i rozumie. Ja to przeżywałem. Rodzice po pewnym czasie rozwiedli się. Zostałem z mamą i byłem grzecznym, pomocnym w domu, chodzącym do kościoła chłopcem – mówi Marek. Jednak kiedy trafił do liceum, został już sam: bez matki i znajomych z podstawówki. Postanowił, że znajdzie sobie innych kolegów, ale takich, z którymi będzie nie tylko odkrywał świat, ale którym przypadnie też do gustu. Kolegów do wspólnej zabawy i imprez...
– Najpierw wyprosiłem u mamy pierwszą koszulkę firmową Reeboka z napisem „Petrochemia Płock”. Wtedy zauważyli mnie koledzy. Zacząłem z nimi wychodzić na przerwę na papierosy, potem zacząłem opuszczać pierwsze zajęcia, potem wagarowałem już całe dnie. Kiedy nie było mnie w szkole, włóczyłem się z kumplami po mieście, przestając na klatkach schodowych, zaczepiając ludzi – przyznaje. Taki świat zaczął go wciągać i inspirować. Podobały mu się wieczorne wypady i imprezowanie.
– Z biegiem czasu trafiłem na pierwsze mecze, wtedy jeszcze klubu Petrochemia Płock, i stałem się bardzo aktywnym (w złym tego słowa znaczeniu) kibicem. Dużo paliłem i piłem, a nawet biłem – opowiada Marek. Zawsze chodziło o to, aby sprowokować kibiców, wszcząć bójkę.
Muzyka, która nie grała
I tak to trwało przez pewien okres. A potem zafascynowała go muzyka techno. – Pamiętam, że trafiłem na pierwszą edycję festiwalu muzyki elektronicznej, kiedyś zwanym w Płocku „Astigmatic”, obecnie „Audioriver”. I tak dostałem od kogoś pierwszą tabletkę, żebym się dobrze bawił – wspomina Marek. Stopniowo poznawał ludzi, dzięki którym z łatwością przychodziło mu także zdobycie amfetaminy.
– Dowiedziałem się, że pod Płockiem jest dyskoteka, w której leci taka sama muzyka i że jest tam „bardzo klimatycznie”. Zjeżdżają się ludzie z różnych miejscowości, nawet z Warszawy. Kiedy tam trafiłem, olśniło mnie wszystko. Nie tylko lasery, światła, ale przede wszystkim muzyka i bity, które mnie natychmiast uwiodły – opowiada. – Na każdej dyskotece bawiłem się wyśmienicie, tyle że później tych tabletek musiałem zjeść dużo więcej niż jedną. Zaczęło się od dwóch, potem było coraz więcej. Najwięcej na raz brałem siedem. Wtedy wszystko mnie zachwycało, wyobrażałem sobie nawet muzykę, która nie grała. Endorfiny działały, pobudzały. Wszystko to było bardzo pociągające.
Później zacząłem mieszać to z amfetaminą, marihuaną. To już nie była zabawa w same weekendy, to były całe tygodnie. Kiedy ćpałem, uciekałem z domu, kradłem pieniądze na narkotyki. I z jednej strony byłem fajny, miałem mnóstwo znajomych – tego w końcu chciałem. A z drugiej strony był to dramat chłopaka, dramat rodziny i dramat matki, która czekała na swojego syna co noc, nie wiedząc, czy jeszcze żyje, czy nie leży martwy gdzieś w rowie – wspomina Marek.
Jeśli można mówić o dnie, to Marek właśnie go dotknął. – Zapewne wszyscy się gdzieś pogubiliśmy. I ja, i moi znajomi wpadliśmy w coś, co jest modne, lansowane, co wciąga wielu młodych. Zrozumiałem to dopiero w chwili, kiedy przyszło mi sprzedać rower, aby mieć na marihuanę lub inne używki – mówi.
Jestem wierząca. A ty?
Nie myślał, że coś lub ktoś zmieni jego życie. Aby jednak wyciągnąć go z tego dna, Pan Bóg posłużył się innym człowiekiem. – Bóg delikatnie upomniał się o mnie, kiedy postawił na mojej drodze dziewczynę, Anię – opowiada Marek. – Urzekła mnie. Zaczęło zależeć mi na niej, chociaż mogła się ze mną spotykać tylko raz w tygodniu i napisać SMS-a dwa, trzy razy dziennie. Jednak niewątpliwie pod jej wpływem zaczął się zmieniać. To dzięki niej zmienił swój styl ubrania. Dresy, w których wcześniej chodził bez przerwy, zamienił na dżinsy i zieloną polówkę.
– Założenie takiej koszulki było dla mnie „przypałem” – wspomina. – Widywaliśmy się rzadko. Jednak na jednym ze spotkań ona zadała mi pytanie: „Marek, muszę ci coś powiedzieć: jestem wierząca. A ty?”. Odpowiedziałem, że tak, ale nie miało to dla mnie większego znaczenia. Od tego momentu zaczął znów chodzić do kościoła, bo w ten sposób mogli więcej czasu spędzać wspólnie.
– Pewnego razu poprosiła mnie, abym poszedł z nią na Wieczór Chwały do płockiej Stanisławówki. Wielokrotnie mnie o to pytała. Zgodziłem się, choć z szyderczym uśmiechem na ustach. Przyjechałem, ale się spóźniłem – wspomina. – Wszedłem do kościoła w momencie, gdy wszyscy klęczeli, i było zgaszone światło, a kapłan z Najświętszym Sakramentem zaczął przechodzić między ławami. Kiedy tak klęczałem i kapłan zbliżał się w moją stronę, poczułem, jakby zalało mnie wielkie poczucie miłości, radości i pokoju... To uczucie było tak silne, że wybuchnąłem płaczem, zasłaniając się przed ludźmi obok, aby nikt nie widział. Nie byłem w stanie otworzyć oczu, nagle poczułem, że przy mnie jest Jezus! Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że ksiądz stoi przy mnie z Panem Jezusem jakby „wycelowanym we mnie”. Ogarnęły mnie wtedy trzy uczucia: miłość, radość i pokój. To było takie uczucie, że aż trudno mi je opisać. Miałem tylko jedno przekonanie – że ze mną jest Jezus!
Po tym spotkaniu wyszedł z kościoła już nieco inny. Niby ten sam, ale chciał czegoś zupełnie innego. Ciągle brzmiały mu w uszach słowa jednej z piosenek: „Jezus jest we mnie”. Wiedział jedno: że stało się coś niezwykłego. – Bóg zaczął zmieniać moje życie. Od tej chwili niemal codziennie byłem na Mszy św. Czasem to wywołuje uśmiech na czyichś ustach, ale ja wiem, że tam, w tabernakulum, jest mój Bóg... żywy Bóg, którego ja poznałem. Przez to zmieniło się moje życie – opowiada Marek.
Małe cuda, jakie potem przytrafiały mu się w życiu, potwierdzały, że Bóg zlitował się nad nim i wyrwał go z niewoli. – Dziś wiem to na pewno, jeżeli uwierzysz w Jezusa i uwierzysz Jezusowi, to On zmieni Twoje życie i da Ci życie wieczne. Teraz wyznacznikiem są dla mnie słowa św. Pawła: „Strzeżcie się tego wszystkiego, co ma choćby pozór zła”. Te wszystkie sytuacje, przez które przeszedłem, otworzyły mi oczy na to, że Bóg jest miłosierny. Bóg musiał pozwolić mi zejść na dno, by zabolały mnie wszystkie kości, abym potem otworzył oczy i zrozumiał, że nie warto jest dotykać tego, co jest złe, i tego wszystkiego, w czym nie ma Pana Boga – mówi z przekonaniem Marek Skalski.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.