– Kim jest dla pani Bóg? – pytam Joannę Leonowicz. – Nie ma nikogo ważniejszego – mówi. – A mąż i dzieci? – Inna odpowiedź niż mąż i dzieci wydaje się nietaktem. A jednak najważniejszy jest dla mnie Bóg.
Życie w sakramencie małżeństwa, zajmowanie się dziećmi – to sprawy bardzo istotne – opowiada Joanna Leonowicz. – Ale mogą człowieka tak wkręcić, że zapomni, co powinno być na pierwszym miejscu. Zwłaszcza macierzyństwo angażuje kobietę tak mocno, że powinna uważać, żeby nie zmienić się w samicę, która traci miarę i dba wyłącznie o swoje dzieci. Z drugiej strony nie wolno myśleć, że samo modlenie się i chodzenie do kościoła sprawi, że staniemy się lepsi. Dlatego trzeba uważać, żeby nie zadręczać rodziny swoim stylem pobożności.
Joanna Leonowicz od trzech lat jest tercjarką III Zakonu św. Dominika. W 2013 r., rozpoczęła nowicjat, a w listopadzie 2014 r. złożyła przyrzeczenia czasowe. Raz w miesiącu spotyka się we wspólnocie fraterni mieszanej u oo. dominikanów w Krakowie. – Moja codzienność nie różni się od życia świeckich – przyznaje. Ma męża Piotra, architekta – tak jak ona. Razem z nim i teściami od 12 lat pracuje w rodzinnej firmie Leonowicz Architekci. Nienormowany czas zajęć ułatwia jej wychowywanie dwóch córeczek – 8-letniej Basi i 5-letniej Agatki. – Mój mąż nie planuje wstąpienia do III zakonu, ale po cichu akceptuje mój wybór – dodaje.
– Nie prowadzę szczególnej działalności ewangelizacyjnej. Na swoim blogu (leonowicz.blogspot.com) notuję refleksje o architekturze i życiu. Cieszę się, kiedy ktoś dzwoni lub pisze, dziękując, że kiedyś powiedziałam mu coś o Panu Bogu i dzięki temu pogodził się z Kościołem. Albo gdy ktoś prosi o szczególną modlitwę w swojej intencji, kiedy przeżywa trudne chwile. Nieraz słyszała: „Dzięki tobie zobaczyłem, że katolik nie musi być nieudacznikiem” albo: „Jesteś przykładem na to, że kobieta wierząca nie jest brzydka i zaniedbana”.
Nieraz jest jej trudno znaleźć czas na codzienną Mszę św. – Kiedy idę na nią wcześnie rano, to potem podsypiam w pracy i to też nie jest dobre – przyznaje. – Ale kiedy udaje mi się w niej uczestniczyć, to czuję, że lepiej mi się żyje. Zdarza się, że w takie dni ludzie pytają mnie: „Czemu jesteś taka wesoła?”. To się rzuca w oczy, bo bliskości z Panem Bogiem nie da się ukryć.
Jak groszek z marchewką
Leonowicz mówi o sobie, że jest naturalizowaną krakowianką urodzoną w Rzeszowie. Pół roku przed egzaminem dojrzałości, jeszcze w rodzinnym mieście, pojechała na rekolekcje dla maturzystów. – Tam przeżyłam bliskie spotkanie z Bogiem – opowiada. – Jednego wieczora podczas Mszy św. z modlitwą wstawienniczą naprawdę do mnie dotarło, że Pan Bóg mnie kocha. Zdałam sobie sprawę, że wobec tej prawdy już nic w moim życiu nie będzie takie samo. Jednak nie rzuciłam wszystkiego, nie pojechałam na misje do Chin, w mojej codzienności nie nastąpiły żadne spektakularne przełomy. Żyłam według starego planu, ale z nową świadomością, że nic lepszego niż to spotkanie z Jezusem Chrystusem już mi się nie wydarzy. To było ważne odkrycie na starcie.
Po maturze pojechała do Krakowa, żeby studiować architekturę. – Na roku był ze mną Piotr, czarujący krakus – uśmiecha się. – Jesteśmy tak bardzo różni, że gdy go poznałam, zdziwiłam się, że ktoś może być tak inny ode mnie. – A jaka pani jest? – pytam. – Widzę to po reakcjach ludzi, że zauważają mnie bardziej niż innych. Kiedy zaczęłam studia, sprawiałam wrażenie, że to ja jestem z Krakowa. Natomiast mój mąż, który jest bardzo spokojny i łagodny, zwykle usuwa się na drugi plan. Poza tym wyglądaliśmy jak marchewka z groszkiem, bo ja zwykle się ubierałam na czerwono, a on na zielono. Najpierw się mijaliśmy, a potem zaczęliśmy na siebie spoglądać coraz tęskniej. I wreszcie stwierdziliśmy, że musimy przestać się mijać. 12 lat temu wzięli ślub.
To, że pracuje w rodzinnej firmie, pozwala jej godzić pracę zawodową z opieką nad rodziną. Firma wykonuje prace projektowe na terenie opactwa cystersów w Mogile, ale projektuje też nowe obiekty, przede wszystkim w Krakowie. – W architekturze nic się nie da zrobić bez dobrego rzemiosła i wiedzy technicznej – podkreśla. – Jesteśmy odpowiedzialni nie tylko za to, co wznosi się nad ziemią, ale też za rury czy przewody kłębiące się pod chodnikami czy nawierzchniami placów.
Sprawa życia i śmierci
W swoim bardzo zagonionym życiu zapomniała o odkryciu z młodości. Dopiero parę lat temu, czytając „Dzienniczek” św. s. Faustyny, trafiła na fragment, który obudził w niej tamto wspomnienie. Święta pisała w nim, że na początku każdego spotkania z Chrystusem najpierw pojawia się lęk, który zwykle kończy się uzyskaniem spokoju ducha. – To zdanie sprawiło, że kolejny raz zdałam sobie sprawę, jak Pan Bóg szaleńczo mnie kocha, a mnie brakuje dla Niego czasu. Pomyślałam, że chciałabym się z Nim tak mocno związać, żeby ta bliskość mnie chroniła, kiedy tempo życia zechce wyrzucić mnie z Jego orbity. Chciałam mieć silne umocowanie w Panu Bogu na wypadek, gdyby brakło mi sił. Stwierdziłam, że to zbyt ważna sprawa, żebym jeszcze raz mogła ją tak zostawić.
Właśnie wtedy zaczęła się interesować trzecimi zakonami. Podczas studiów należała do Dominikańskiego Duszpasterstwa Akademickiego „Beczka”. – Dałam się im wychowywać podobnie jak setki innych, którzy tam przychodzą – opowiada. – Spotkałam tam wielu ludzi skłonnych do dzielenia się z innymi swoim sercem. Potem wciągnęło mnie życie – wyszłam za mąż, na rok wyjechaliśmy do Irlandii, rodziły nam się dzieci. Kiedy zdecydowała się na wstąpienie do III zakonu, wybrała właśnie dominikanów. – Miałam wobec nich do spłacenia dług wdzięczności – mówi. – Obowiązkiem członków III zakonu jest modlitwa za I zakon. Nasza reguła mówi, że włączamy się w dobra duchowe całego zakonu dominikanów. Stoi za nami cała jego siła. To, że modlimy się za siebie nawzajem, bardzo pomaga w codziennym życiu.
Kiedy pytam, jakie są inne obowiązki tercjarki dominikańskiej, odpowiada, że istnieje reguła określająca styl życia świeckich. Należy do nich między innymi odmawianie brewiarza, a przynajmniej jutrzni i nieszporów, modlenie się na różańcu, modlitwa za siebie nawzajem. Dobrze jeśli codziennie bierze się udział we Mszy św. i studiuje naukę Kościoła. – Ale wszystko to można robić „w miarę możliwości” i nie pod grzechem – dodaje.
Do trzech świeckich fraterni dominikańskich w Krakowie przychodzą ludzie różnego stanu i zawodów. Są wśród nich nauczyciele akademiccy, muzycy, urzędnicy, aktorzy, artysta malarz. Leonowicz podkreśla, że jest jej raźniej ze świadomością, że dla tak wielu ludzi Pan Bóg jest sprawą życia i śmierci.
Daj się kształtować Miłości
Przed wstąpieniem do III Zakonu św. Dominika rozczytywała się w „Legendach dominikańskich” o. Jacka Salija. – Dzięki temu poznałam wiele osób nieżyjących według sztancy, takich, które można zwyczajnie polubić – przyznaje. Za patronkę wybrała sobie św. Zdzisławę z Moraw, tercjarkę dominikańską żyjącą w XIII w. Pochodziła z rodziny szlacheckiej i jej marzeniem było wstąpienie do zakonu. Ale jako córka posłuszna rodzicom weszła w związek małżeński według ich woli. Jej mąż był człowiekiem gwałtownym, ale stopniowo go wychowała. Mieli czworo dzieci. Joanna Leonowicz przyznaje, że w różnych sprawach swojej rodziny modli się za wstawiennictwem tej świętej.
Bardzo krzepiąco działa na nią biografia św. brata Alberta. – Przeszedł skomplikowane koleje losu – opowiada. – Był powstańcem, malarzem, a potem został biedakiem i opiekunem ubogich. Ta zmiana nie nastąpiła za jednym cięciem noża, ale musiał do niej dojrzeć. Szczególnie ciężko przeżywał epizod depresyjny, kiedy nie jadł, nie spał, nie przystępował do sakramentów św. Trzeba się bardzo mylić co do tego, kim jest Pan Bóg, żeby tak bardzo bać się do Niego wrócić. A jednak udało mu się. I to jest budujące – uważa. W pamięci nosi fragment dramatu Karola Wojtyły „Brat naszego Boga” poświęconego Albertowi Chmielowskiemu. To scena spowiedzi przyszłego świętego, który żali się spowiednikowi, że nie wie, co zrobić ze swoim życiem. A on mu radzi: „Daj się kształtować Miłości”. To przesłanie też jej przyświeca, choć głośno o tym nie mówi.
Ostatnio jej starsza córeczka na lekcji religii poznała bł. Anielę Salawę, która też była tercjarką, tyle że franciszkańską. – Mówiłam córce o niej, ale też o sobie – wspomina. – Wiara jest sprawą osobistą i rozmawianie o niej dla wielu bywa szalenie trudne. Nieraz widziała, że ludzie, uznając kwestię wiary za sprawę prywatną, zamykali się w sobie. Uważa, że to błąd, bo to przecież najważniejszy temat życia. Był czas, że jej starsza córeczka, chodząca do przedszkola ss. augustianek, pozdrawiała sąsiadów „Szczęść Boże”. Wielu z nich przyjmowało to z radością. Często od tego zaczynały się rozmowy o wierze. Mówili, że czują się raźniej, słysząc to pozdrowienie.
– Jeżeli za dwa lata zostanę dopuszczona do ślubów wieczystych, to przede mną cała reszta życia bliżej Pana Boga – mówi Joanna Leonowicz. – Ale już teraz widzę, że można spokojnie przestać przejmować się sobą, zapomnieć o bólach i frustracjach, a zająć się tymi, którzy potrzebują Pana Boga.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.