Podróż do Italii od zawsze była moim pragnieniem. Gdy szanse wyjazdu zarysowały się już całkiem realnie, z uwagą spojrzałam na mapę i dotykając palcem miejsc, które planuję odwiedzić, głośno wymieniłam ich nazwy. Niektóry brzmiały tajemniczo, bo nigdy wcześniej o nich nie słyszałam. Teraz, poznane osobiście, stanowią nie tylko miłe wspomnienie ale i okazję do zatrzymania się czy refleksji.
Wiara to łaska, dar i zobowiązanie. By mogła zaistnieć, rozwijać się, trzeba ją nieustannie przyjmować i na nią odpowiadać. Wiara wymaga radykalizmu, który determinuje sposób pojmowania i potwierdzania codziennymi decyzjami, wyborami. Jest dynamiczna By Chrystus mógł wzrastać we mnie, muszę odpowiadać na Jego wezwania, muszę Go przyjmować do swego serca, muszę Go spożywać.
Popatrzmy na ewangelię i konkretne wezwania Jezusa: "bierzcie i jedzcie", "kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne", "kto ma przykazania moje i zachowuje je, ten Mnie miłuje. Kto zaś Mnie miłuje, ten będzie umiłowany przez Ojca mego, a również Ja będę go miłował i objawię mu siebie". To proste i mocne wyrażenia. To jest komunia ale i jest zobowiązanie! Skoro Go jem, muszę się do Niego upodabniać. Skoro Go przyjmuję muszę zmieniać swoje życie, sposób myślenia, działania, muszę każdego dnia pozwalać prowadzić się Bogu ku Sobie i to nie według mojego życiowego planu, ale wg. Jego świętej woli. Bo skoro wierzę - cuda są możliwe! Cuda eucharystyczne (bo w historii Kościoła odnotowano już ich kilkadziesiąt) i inne cudowne zdarzenia mogą przemówić do człowieka - nie do jego wyobraźni lecz serca - tylko wówczas, gdy człowiek się na nie otworzy. Gdy człowiek uwierzy w Boga i Bogu.
Najświętszy Sakrament to największy dar jaki mamy w Kościele, największy cud ukryty pod znakami chleba i wina. Prostszych znaków nie dało się już chyba wymyślić. Garść mąki, odrobina wina, kilka kropel wody, słowa świętego (lub nie) kapłana i jest Jezus Chrystus. Jeśli Go przyjmuję/spożywam to ja staje się monstrancją, żywym tabernakulum i mogę Go ponieść wszędzie tam, gdzie idę: do szkoły, pracy, do domu, tam gdzie sobie nie radzę.
To że cudów jest tak mało wynika właśnie z braku naszej wiary. Jej marność lub brak paraliżuje działanie Boga. Hmm... oczywiście spowiadamy się, spożywamy Go, nosimy w sobie, tylko czy Mu wierzymy/ufamy? Czy potrafimy promieniować/działać Jego mocą? Czy nasz brak wiary w cuda nie sprawia, że kwalifikujemy kompetencję i możliwości Boga wg. własnego rozumku? Ograniczamy Go, zamykając w schematy/ramki... A przecież On jest zawsze większy! Większy niż nasza wiara, możliwości poznawcze czy odbiorcze, nasze przekonania, reakcje, pragnienia.... Nasz dramat polega na tym, że nie stajemy się widzialnymi znakami, które pomagają innym w rozpoznaniu Stwórcy. Zasłaniamy sobą niewidzialnego Boga...
By próbować zrozumieć Boga, by móc zbliżyć się do Niego, by Go poznawać, a przez to bardziej miłować musimy więcej się modlić, częściej "opalać się przed Najświętszym Sakramentem" (jak mawia papież Franciszek), żyć świadomością i rzeczywistością Chrystusa.
Musimy pielęgnować kult eucharystyczny, a pomocą w tym jest bezsprzecznie każda adoracja (wystawienie Najświętszego Sakramentu automatycznie kojarzy mi się właśnie z adoracją). Dla wielu chrześcijan jest ona wciąż modlitwą zbyt trudną i bywa podejmowana z oporami. A Bóg nieustannie czeka. "Jezus w tabernakulum oczekuje, by napełnić wasze serca tym głębokim doświadczeniem Jego przyjaźni, która jako jedyna może nadać sens i pełnię waszemu życiu" pisał św.Jan Paweł II w swym liście Mane nobiscum Domine na ogłoszenie Roku Eucharystii.
Czym ona jest? Hmmm... pewnie jest wiele mądrych definicji. Najkrócej rzecz ujmując - to "tracenie czasu dla Boga", to chwile gdy Go uwielbiam, słucham, Nim się napełniam, gdy oddaję na wyłączność swe serce, rozum, czas, pragnienie, myśli... Mam być "dla Boga", jak On jest dla mnie i być "ze względu na Niego", bo On daje mi siebie ze względu na mnie. Tyle i aż tyle!
Adorować Boga można gestem (np. wyciągnięte dłonie), uczuciem, myślą (najlepiej krótką, bo to nie czas na zagadywanie czy kokietowanie swą elokwencją i wymową) oraz co najtrudniejsze - w drugim człowieku (bo przecież w każdym obecny jest Chrystus). Człowiek to monstrancja Pana Boga. Bywa ona czasem czysta i piękna ale nierzadko też brudna, zniszczona, połamana życiem, zabrudzona grzechem czy nadgryziona cierpieniem. A mimo to monstrancją kryjącą w sobie Boga. Zawsze.
Chwile spędzone tu, w milczeniu mijają szybko, zbyt szybko. Czas opuścić franciszkański kościół, miejsce pierwszego cudu eucharystycznego w kościele i ruszyć w dalszą drogę do Loretto.
A Lanciano... hmm... cóż mogę powiedzieć - chciałabym jeszcze raz móc tu powrócić.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.