O dramatycznych dniach w czasie protestów na kijowskim Majdanie, cudzie jedności oraz trudnej drodze do kapłaństwa w czasach sowieckich mówi w rozmowie z KAI ks. Jurij Nagorny z Ukrainy. W najbliższą niedzielę Kościół w Polsce będzie obchodził Dzień Modlitwy i Pomocy Materialnej Kościołowi na Wschodzie.
KAI: W czasie dramatycznych wydarzeń sprzed roku był ksiądz na kijowskim Majdanie. Jaka jest obecna sytuacja Kościoła na Ukrainie?
- Byłem na Majdanie w Kijowie. My, duchowni różnych Kościołów, nie różniliśmy się między sobą. Była wspólna kaplica zrobiona z wojskowego namiotu. Przy jednym ołtarzu całą dobę sprawowali liturgie kapłani prawosławni, greckokatoliccy i rzymskokatoliccy. Przyjeżdżali tam spontanicznie księża z całej Ukrainy. Byliśmy przy ołtarzu i na placu, wśród ludzi. A oni pytali nas: co robić? Wszyscy odpowiadaliśmy zgodnie – potrzebna jest modlitwa! Wydrukowałem modlitwę do św. Michała Archanioła po rosyjsku i po ukraińsku. Dawałem ją każdemu, kto przychodził, a gdy ludzie ją odmawiali, czuło się obecność Ducha Świętego. Podobnie było też w Odessie na tamtejszych Majdanach i czułem, że Pan Bóg to wszystko łączy.
My, duchowni, występowaliśmy wspólnie na scenie i uzupełnialiśmy się. Na barykadzie kapłani wszystkich wyznań stawali przy żołnierzach i przekonywali, żeby nie strzelali do ludzi. Gdy zaś na barykadach zaczynali krzyczeć, to my odwracaliśmy się do nich i zaczynaliśmy się modlić i śpiewać.
Przyszło mi pewnej nocy stać na 24-stopniowym mrozie z prawosławnym zakonnikiem patriarchatu moskiewskiego. Przybył z procesyjnym, dużym krzyżem i śpiewaliśmy bez przerwy, trzymając go razem, odwracając się to w jedną, to w druga stronę.
Duchowieństwo zrobiło tam dużo dla złagodzenia nastrojów. Ważne jest, że było ono z narodem i jest z nim nadal. To ludzi łączy. Obecnie także na froncie są kapłani, chociaż oficjalnie w wojsku nie ma kapelanów. Wydrukowano specjalne frontowe modlitewniki dla walczących na wschodzie kraju. Dowódcy i negocjatorzy podkreślają, że idąc na rozmowy do bandytów przy wymianie jeńców, zawsze modlą się i zabierają ze sobą duchownych z ikonami. Jest to fenomen, który można określić mianem cudu na Majdanie.
A co do sytuacji ogólnej, wiara odradza się na Ukrainie. Gdy skończyłem seminarium było nas 26 księży na całej Ukrainie, a teraz jest już siedem diecezji. Jest mocne odrodzenie wiary i ekumeniczne nastawienie duchowieństwa, zrozumienie i współpraca.
Zostać kapłanem w czasach ZSRR wymagało wielkiej determinacji. Historia Księdza w dążeniu do celu może posłużyć za scenariusz filmowy. Jak się wszystko zaczęło?
- Urodziłem się na pograniczu dwóch kontynentów, w miejscu, gdzie rzeka Ural dzieli jedno miasto na Europę i Azję. Mój ojciec był prawosławny, matka katoliczką. Ojciec Ukraińcem, a matka Polką. Przyszedłem też na świat w "ekumeniczną" Wielkanoc, gdy w 1946 roku była ona obchodzona wspólnie przez Kościół prawosławny i katolicki.
Na tych terenach wtedy trudno było być chrześcijaninem prawosławnym, a jeszcze trudniej katolikiem. Księża byli aresztowani i więzieni. Na wolności pozostawał tylko jeden prawosławny batiuszka, wypuszczony już z więzienia. Szły do niego tysięczne tłumy. Ja też byłem przez niego ochrzczony. Matka oddała mnie wówczas pod szczególną opiekę Najświętszej Maryi Panny. Później wiele wydarzeń z mojego życiu pokazało jak bardzo było to potrzebne.
Gdy miałem dwa lata moi rodzice wrócili na Ukrainę. Z rodzinnych stron uciekli na Ural, żeby przeżyć. Z sześciorga mojego rodzeństwa, czworo zmarło z głodu, dwie siostry miały gruźlicę, a NKWD ścigało mojego ojca, bo choć był robotnikiem, uznano go za wroga klasowego.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.