Odeszła w wieku 94 lat – a jednak dla tylu ludzi za wcześnie. Całe jej życie było katechezą: taką lekcją, która pomagała ludziom spotkać żywego Boga.
W cieniu Auschwitz
Pod koniec wojny musiała rozstać się z rodziną Dietera, bo władze zakazały zatrudniać Polaków w niemieckich rodzinach. Została bez pracy i Arbeitsamt skierował ją na kurs, po którym musiała pracować jako pomocnik palacza w parowozie. Tak trafiła do obsługi parowozu, który jeździł do Brzezinki. Tam więźniowie z KL Auschwitz ładowali na wagony złom z cmentarzyska samolotów. Antonina nie umiała być obojętna. Wraz z siostrą Heleną zdobywała żywność, którą ukradkiem podrzucała więźniom. Zdarzały się papierosy, a przed świętami nawet opłatki. Z narażeniem życia pomagała przekazywać listy do rodzin. Gdy Rosjanie wyzwolili Auschwitz, kilka miesięcy pomagała w obozowym szpitalu opiekować się chorymi i wycieńczonymi więźniami. Pracę tę uznawała zawsze za jeden z ważniejszych etapów w swoim życiu. Dlatego też obozowy męczennik o. Maksymilian Maria Kolbe był jej tak bliski. Jeszcze długo przed jego beatyfikacją i kanonizacją mówiła swoim uczniom o heroicznej miłości i męstwie Maksymiliana. W 2007 r. otrzymała Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski – za pomoc udzielaną więźniom KL Auschwitz. Prawdziwym medalem za odwagę był dla niej jednak maleńki srebrny pierścionek z zielonym oczkiem, ukradkiem wrzucony przez jednego z wdzięcznych więźniów do wnętrza parowozu. Może miał być zadatkiem przyszłego szczęścia rodzinnego. Nie wiadomo, bo już się potem nie spotkali, a pierścionek szybko się przetarł i popękał. Jego miejsce zajął inny pierścionek z zielonym oczkiem, który pani Antonina nosiła na placu jako znak swoich zaślubin z Chrystusem. Już po wojnie złożyła w katedrze w obecności kapłana ślub wierności Jezusowi, oddając Mu swoje życie. – Zaufałam Bogu i dostałam od Niego wszystko, czego pragnęłam. Miałam niezwykłe i szczęśliwe życie – opowiadała z przekonaniem, a słuchającym ściskało się serce, kiedy mówiła o swoich trudnych doświadczeniach. Często bywała głodna, wiodąc pracowite życie bez dostatku czy wygód. A jednak była szczęśliwa!
Życie pełne cudów
Na początku niewiele na to wskazywało. Przedwojenny kurs handlowy kontynuowała w szkole ekonomicznej, a potem –przy wsparciu siostry i szwagra – na studiach ekonomicznych w Krakowie i Katowicach. Tylko takie mogła wybrać, choć matematyka była najmniej lubianym przez nią przedmiotem, a w duszy wciąż trwało tamto wołanie: – Panie Boże, tak bardzo bym chciała być nauczycielką! To nie przypadek, że właśnie wtedy jej krakowska uczelnia zorganizowała kurs pedagogiczny.– Modliłam się żarliwie, ale wiedziałam, że nie mam szans, bo starał się o to miejsce ktoś inny, ze znacznie lepszymi koneksjami – z wciąż wielkimi emocjami opowiadała o po latach. A jednak to Antonina dostała się na kurs jako jedyna z roku. Ukończyła i kurs, i studia. Dostała pracę jako księgowa w pewnym zakładzie w Chrzanowie, ale nie to chciała robić, nie o tym marzyła. Nadzieję dawał Chrystus. Od studiów dzień zaczynała od Mszy świętej i spotkania z Panem Jezusem. W pobliżu jej pierwszego miejsca pracy nie było jednak żadnego kościoła. Najbliższy znajdował się za lasem, ale tam Msza była o siódmej rano, kiedy musiała już być w pracy. – Ksiądz mieszkał dość daleko, ale poprosiłam go, by przychodził rano pół godziny wcześniej, żebym mogła przyjąć Komunię św. Modliłam się w drodze i zawsze przychodziłam do pracy punktualnie – wspominała.
Marzenia się spełniają!
Kiedy nagle straciła tę pracę, zmartwiona spotkała na ulicy w Oświęcimiu ks. Baścika. Ten wysłuchał jej historii i bardzo się ucieszył. Właśnie zastanawiał się, kto będzie katechizował uczniów, bo władze komunistyczne zabroniły pracy w szkole salezjanom. Księży w parafii było za mało, a katechetów świeckich… nie było. – Wtedy przydał się mój kurs pedagogiczny. Dostałam od ks. Baścika podręczniki z teologii. Po trzech miesiącach zdałam egzaminy i zostałam katechetką. Pierwszą w województwie krakowskim. Mogłam uczyć dzieci religii! Tak spełniło się moje pragnienie – opowiadała. Dziwne mogło się wydawać to spełnione marzenie. Pracowała na trzy zmiany, całymi dniami, ucząc dzieci z kilku szkół. Miała wychowanków w domu dziecka i wśród oświęcimskich Romów. Często wieczorami i nocą przygotowywała do sakramentów rodziny ludzi, którzy ze względu na stanowiska nie mogli przyjść oficjalnie do kościoła. Wszystko z największym poświęceniem, w niedogrzanych salkach. Nadal swój dzień zaczynała od Eucharystii. Łatwo sobie wyobrazić, o której musiała wstawać w zimnym pokoiku, żeby rozpalić ogień, wypić gorącą herbatę i wyjść do pociągu, a potem o szóstej rano być już w kościele na Mszy. Szła do szkoły, a potem była na nabożeństwach. Późnym wieczorem wracała do zimnego mieszkania. Pracowała bez wytchnienia – Nie wyobrażaliśmy sobie, że może jej nie być, kiedy przyjdziemy do kościoła. Pociągała swoim przykładem. Miała w sobie taki Boży magnes: gdy ona była w kościele, nas też tam było dużo. Zarażała nas miłością Bożą – wspominają z rozrzewnieniem uczniowie, którym ta więź z Bogiem towarzyszy do dzisiaj.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Choć ukraińska młodzież częściej uczestniczy w pogrzebach niż weselach swoich rówieśników...
Praktyka ta m.in skutecznie leczy głębokie zranienia wewnętrzne spowodowane grzechem aborcji.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).