– Mogę śmiało powiedzieć, że 12 sierpnia 2002 r.drugi raz się narodziłem. Miałem wtedy 50 lat – mówi Jan Statuch.
Ten sześćdziesięciokilkuletni mieszkaniec podsandomierskich Milczan został uznany za Sandomierzanina Roku 2008. Wysportowany, były biznesmen, opowiedział nam, jak to przy pomocy przyjaciół przechytrzył kostuchę i teraz po latach spłaca Bogu i ludziom dług wdzięczności.
Wyrok i ratunek
W ubiegłym roku, 12 sierpnia, minęło dokładnie 10 lat, odkąd żyje z obcym sercem. Pierwsze poważne problemy kardiologiczne pojawiły się w 1987 r. Był to ciężki zawał. Wówczas uratowali go lekarze w sandomierskim szpitalu. Stan jego zdrowia na tyle się poprawił, że pan Jan mógł nawet dalej prowadzić firmę zajmującą się importem nasion i warzyw. W 1996 r., podczas specjalistycznych badań, jeden z lekarzy przeraził się nie na żarty, gdy zobaczył wyniki echa serca.
– Pan jest bardzo chorym człowiekiem. Proszę sobie wyobrazić czterocylindrowy silnik w samochodzie. Panu został tylko jeden! – zawyrokował lekarz. Pierwszy raz w życiu pod panem Janem ugięły się nogi. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Szybko jednak doszedł do siebie. Przyjaciele umówili go na badania w Aninie. Tam od razu został przyjęty do szpitala. Założono mu by-passy. Kolejne 6 lat spokoju. Potem, niestety, było już tylko gorzej. Wydolność serca spadła gwałtownie, były kłopoty z oddychaniem. Wszystko wskazywało, że jedynym ratunkiem jest przeszczep serca. W sukurs znowu przyszli przyjaciele, którzy umówili pana Jana na spotkanie z lekarzami w klinice w Zabrzu. Tam, po wstępnych badaniach, od razu zakwalifikowano go do przeszczepu, wpisując na listę oczekujących.
– Byłem na giełdzie ogrodniczej w Sandomierzu, kiedy zadzwoniła żona z informacją, że jest dawca. Przestraszyłem się, dziesięć minut siedziałem w samochodzie bez ruchu. Wiedziałem, że jest to bardzo ciężka operacja związana z dużym ryzykiem. Wróciłem do domu, szybko się spakowałem. Pamiętam, że padał deszcz. Przyjechała erka i na sygnale pojechaliśmy do Zabrza. Dojechaliśmy do Zawiercia. Nagle telefon od krajowego koordynatora ds. transplantologii z wiadomością, że akcja jest odwołana. Okazało się, iż dawca był nosicielem wirusowego zapalenia wątroby. Powrót do domu. Był piątek 9 sierpnia. Nawet się trochę ucieszyłem, że nie ma tej transplantacji. Nie zdążyłem się jednak rozpakować, kiedy o wpół do pierwszej w nocy z niedzieli na poniedziałek dzwoni kolejny telefon – jest drugi dawca. Miałem wprost niespotykane szczęście, gdyż ludzie wtedy latami czekali na przeszczep, a ja tylko dwa miesiące – wspomina chwile przed operacją.
Dawcą był mężczyzna z Gliwic, o 10 lat młodszy od pana Jana. Na szczęście Gliwice są blisko Zabrza, więc były te cztery „złote godziny” potrzebne na dostarczenie serca do biorcy. Operację, trwającą osiem godzin, przeprowadził dr Jacek Kaperczak, uczeń prof. Zbigniewa Religi. – Leżałem w pokoju z trzema innymi kolegami, którzy też mieli transplantacje. Wszyscy żyjemy do dziś. Mieliśmy też okazję spotkać się miesiąc temu w Zabrzu. Mogę śmiało powiedzieć, iż 12 sierpnia 2002 r. drugi raz się narodziłem – wspomina pan Jan.
Spłata długu
Wtedy nastał najpiękniejszy, jak przyznaje Jan Statuch, okres w jego życiu – spłata długu za nie. Przede wszystkim Bogu i Matce Bożej, do której obrazów w Ostrej Bramie i na Jasnej Górze pielgrzymuje każdego roku.
– Włączyłem się w działalność wolontariacką, w której jestem już od 10 lat. Przejąłem wówczas Stowarzyszenie Transplantacji Serca koło „Zabrze”, którym kierowałem do 2010 r. W mojej pracy chciałem pokazać wszystkim, że warto dawać życie, oddawać narządy, nie tylko serce. Pragnąłem też pokazać, że ludzie po przeszczepie nie są „do niczego”, nie są wyautowani ze społeczeństwa. Wręcz odwrotnie: uczymy się, zdobywamy zawód, zakładamy rodziny, pracujemy i spłacamy nasz dług w środowisku, w którym żyjemy. Ja w sandomierskim. Każdego roku podczas Dnia Sandomierza na Rynku Starego Miasta stają namioty, gdzie każdy może zmierzyć sobie ciśnienie, zbadać poziom cukru i cholesterolu, a także skonsultować się z kardiologami.
Spłacanie długu, o którym mówi pan Jan, przybiera różne oblicza. Przez 9 lat wspólnie z księżmi salezjanami organizowali letnie obozy w Bieszczadach. W 2010 r., kiedy część naszej diecezji znalazła się pod wodą, uruchamiając swoje znajomości, przyjaźnie, zorganizował ok. 80 paczek z darami dla poszkodowanych sandomierzan. Dzieci natomiast mogły wyjechać na wypoczynek, odrywając się chociaż na kilkanaście dni od popowodziowej gehenny. Wspólnie z fundacją „Mimo wszystko” i stowarzyszeniem „Tratwa” z Sandomierza wystarali się dla czterech rodzin o materiały budowlane przekazane przez Fabrykę Farb i Lakierów „Śnieżka”. Wyśpiewali i wytańczyli, jak to określił pan Jan, wspólnie z Anną Dymną, Anną Wyszkoni i Piotrem Polkiem trzy mieszkania, a to dzięki pieniądzom zebranym podczas specjalnego koncertu charytatywnego. – Jeden z lokali otrzymała niepełnosprawna kobieta z Trześni – wspomina. – Ale najpiękniejszą historią, jaka wydarzyła się w trakcie tych tragicznych dni, było uratowanie życia malutkiego Filipka Kawy z Zalesia Gorzyckiego, którego rodzina również ucierpiała w powodzi. Całą sprawę przedstawił mi Rafał Dybowski z „Tratwy”. Wspólnie z Alą Chachaj uruchomiliśmy machinę i... już w październiku chłopczyk z wyleczonym serduszkiem razem z mamą wrócili z zabrzańskiego centrum.
Wiele z tych akcji nie byłoby możliwych, gdyby nie nici przyjaźni rozciągnięte przez energicznego sandomierzanina po całym kraju. Do jednej z nich – „Serce pełne warzyw i owoców” – wciągnął sadowników i rolników z ziemi sandomierskiej, którzy nieodpłatnie przekazują swoje plony. W propagowanie idei transplantacji aktywnie włączył się sandomierski Kościół. – Wspólnie z biskupem Krzysztofem Nitkiewiczem zorganizowaliśmy w 2009 r. konferencję „In vitro i transplantacja narządów – szansa czy zagrożenie dla ludzkiej godności?”. Biskup uczestniczył również później w sympozjach poświęconych transplantologii, które odbywały się w naszej diecezji, m.in. w tarnobrzeskim szpitalu – opowiada pan Jan. Stowarzyszenie organizuje też silne grupy wsparcia, bo po tak ciężkich operacjach jak przeszczepy niektórzy pacjenci wpadają w psychiczny dołek, nie radzą sobie sami ze sobą.
TAK dla przeszczepów
Serce w kieszonce, autorstwa wybitnego sandomierskiego artysty Ryszarda Gancarza, to znak rozpoznawczy nowego przedsięwzięcia, któremu większość swych sił i czasu poświęca obecnie pan Jan. Od trzech lat jest bardzo mocno zaangażowany w pracę Fundacji Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu, której jest wiceprezesem, a zwłaszcza w realizację programu „TAK dla transplantacji”, wspierającego m.in. budowę tzw. modułu C, czyli ogólnopolskiego centrum kliniczno-naukowego transplantacji płuc i serca oraz leczenia mukowiscydozy u dzieci i dorosłych.
– Powstanie takiego ośrodka jest niezwykle ważne – mów pan Jan. – Dlatego że nasi chorzy zmuszeni są do korzystania z pomocy zagranicznych lecznic przeprowadzających przeszczepy płuc oraz płucoserca i ponoszenia olbrzymich kosztów, sięgających 100 tys. euro. Bez przerwy słyszymy lub czytamy w mediach o akcjach zbierania pieniędzy na ratowanie jakiegoś dziecka, dorosłego, bo rodziny zwyczajnie nie stać na leczenie zagraniczne. Ponieważ budowa jest współfinansowana z dotacji unijnych i państwowych, których pozyskanie uzależnione było od posiadania wkładu własnego, Fundacja Śląskiego Centrum Chorób Serca stworzyła specjalny program „TAK dla transplantacji”, mający zająć się pozyskiwaniem pieniędzy. Ale program, którego autorami są Alicja Chachaj i Jan Statuch, składa się z różnych ogólnopolskich kampanii, w tym „Wszystkie dzieci są nasze” czy promocji zdrowego stylu życia.
– Walczymy o życie każdego oczekującego na przeszczep – podkreśla pan Jan. – W lutym tego roku w Wiśle biegliśmy (na nartach) na rzecz naszego kolegi, młodego chłopaka, oczekującego na przeszczep, który od 16 miesięcy żyje na pompie. Organizatorom udało się namówić do udziału w biegu znane osobistości, artystów. Sygnał do startu dał Jerzy Buzek, biegli zaś m.in. Paweł Kukiz, Piotr Kupicha, Przemysław Saleta. – Przyjechał nawet Olgierd Łukaszewicz, który, jak sam przyznał, pierwszy raz w życiu miał narty biegówki na nogach. Tylko w ubiegłym roku w ramach programu Fundacja SCCS zorganizowała ponad 5 tys. różnego rodzaju akcji, w których przygotowanie zaangażowanych było ponad 4 tys. osób.
– My, czyli osoby po przeszczepach, znajdujemy się w takim swoistym kręgu życia i śmierci – zauważa Jan Statuch. – Zawsze chylę czoło przed odwagą rodzin decydujących się oddać narządy bliskiej osoby. Na przykład niedawno mama i babcia chłopca z Gdańska ofiarowały serduszko półrocznemu Alankowi. To jest piękne. Do końca będę pamiętał o moim dawcy. Każdego roku w jego imieniny, bo znam tylko imię, modlę się za niego i zapalam symboliczny znicz. Odszedł do Pana, by dać mi moje ziemskie zmartwychwstanie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.