Tato czy Bóg istnieje? - kilkuletni Łukasz zapytał ojca. - Nauka nie zna odpowiedzi na to pytanie - usłyszał. Dziś jako dorosły człowiek wie, że istnieje. Przekonał się o tym na własnej skórze.
Chciało mi się krzyczeć
– Miałem 14 lat, byłem neofitą i najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Miałem ochotę krzyczeć z radości – wspomina Łukasz. – Msza św. przestała być niezrozumiałym rytuałem, mogłem w niej w pełni uczestniczyć, korzystać ze zbawienia od Mojego Pana. Chłopak zaczął zgłębiać Pismo Święte, każda Eucharystia była przeżyciem spotkania z Bogiem. – Patrzyłem na ludzi obok w kościele i nie rozumiałem, jak mogą tak obojętnie, jak mi się wydawało, przeżywać Mszę św. Zastanawiałem się, jak można, będąc ochrzczonym, nie radować się na każdym kroku i nie mówić o Panu Jezusie, nie szukać Go w każdej sytuacji. Patrzyłem na moich rówieśników, którzy wszyscy byli ochrzczeni. Im byliśmy starsi, tym bardziej widziałem, że odchodzą od tego, co mówią Ewangelia i przykazania. Ja wciąż tym żyłem – opowiada Łukasz. – Byłem normalny, tak samo jak inni chłopcy w moim wieku odkryłem swoją płciowość, kusiły mnie różne sprawy, a okazji, by spróbować rzeczy zakazanych, nie brakowało. Myślałem jednak, że przecież sam chciałem chrztu, obiecałem Panu Jezusowi, że będę żył Jego Ewangelią, więc z Bożą pomocą nie szedłem za przykładem moich kolegów. Dziś wiem, że to Pan o mnie walczył, chronił mnie – mówi.
Kiedy minął zachwyt
Po kilku latach bycia w kościele Łukasz próbował być ministrantem, ale chłopcy z parafii go pobili jako syna partyjniaka. Któregoś razu jego siostra dostała od koleżanki, bilety na jakiś superkoncert, na który koleżanka nie mogła pójść. – Czytaliśmy wtedy z siostrą „Quo vadis” i byliśmy zafascynowani wspólnotowością pierwszych chrześcijan, jak to przedstawiał Sienkiewicz. Moja siostra poszła. Okazało się, że to nie koncert i nie ma żadnych biletów, że to spotkanie wspólnoty neokatechumenalnej – liturgia słowa. Było to coś tak poruszającego, że przyszła do mnie i powiedziała, żebym sam też to zobaczył. Poszedłem. To nie były katechezy wprowadzające, ale wspólnota, która już od jakiegoś czasu działała. Nie miałem pojęcia, że to nie po kolei, jak się zaangażuję w formację tej grupy, i nikt mi tego nie powiedział. Wtedy zresztą nie myślałem o żadnych kwestiach formacji, kolejności, czyjejkolwiek zgody – byłem młody i zachwycony odkryciem – to mi się po prostu bardzo podobało. Było jak w „Quo vadis”. Ludzie mówili do siebie po imieniu, znali się, było ich niewielu – ze 30 osób, modlili się za siebie, pomagali sobie, byli faktycznie jak rodzina, bracia i siostry. Zacząłem przychodzić i od nowa odkrywać zachwyt Panem Bogiem. Po jakimś czasie przyszli na spotkanie katechiści, którzy zakładali tę wspólnotę, i zapytali, kim jestem i co tu robię, bo oni mnie nie znają. Ja im na to, że też ich nie znam, nie wiem, czego ode mnie chcą, że ja już tu kilka miesięcy jestem, a ich nie widziałem. Pozwolili mi zostać, choć katechezy i tak „odrobiłem”. To wszystko stało się możliwe tylko dlatego, że jestem człowiekiem ochrzczonym – mówi Łukasz.
Dziś jest mężem Asi i ojcem trzech córek. Gdyby któraś z nich zapytała go, czy Bóg istnieje, odpowiedziałby, że tak, że spotkał Go osobiście i wszystko, co ma, otrzymał od Niego. – Od momentu chrztu nieustannie doświadczam, że Pan Bóg mnie szuka. Dał mi wspaniałą żonę, choć bałem się bardzo założyć rodzinę. Po doświadczeniach kryzysu w małżeństwie moich rodziców nie wiedziałem, czy potrafię być dobrym mężem i ojcem. Dla mnie decyzja o małżeństwie była jak skok na główkę do pustego basenu. Modliłem się i pytałem Pana, co robić. On powiedział mi: „Skacz, ja tam na dole cię złapię”. I złapał. Każdego roku w naszej archidiecezji kilka osób dorosłych przygotowuje się do chrztu. Ten wielki dzień w ich życiu ma miejsce w Wigilię Paschalną.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.