O przygodzie życia, która stała się wielką miłością do Czarnego Lądu, kobietach w Ghanie i shea butter, które jest szansą na lepsze życie, z Katarzyną Wołk rozmawia Krzysztof Kozłowski.
Krzysztof Kozłowski: Wiele osób, siedząc w wygodnym fotelu, marzy o wielkich przygodach. Pani jest człowiekiem czynu. Była Pani na misjach w Ghanie.
Katarzyna Wołk: – Ze mną było nieco inaczej. Wcale nie marzyłam o dalekich podróżach. Tak sobie myślę, że w moim życiu dzieje się niewiele rzeczy zaplanowanych. Kiedy pojawia się jakieś zadanie i czuję, że nadszedł czas – działam.
Jak więc natknęła się Pani na szansę wyjazdu do Afryki?
– Mam wielu znajomych wśród werbistów. Są to przyjaźnie jeszcze z lat szkoły średniej i studiów. Z wieloma z nich podtrzymywałam znajomość. Oczywiście, z przerwami, bo to nie były czasy komórek, komputerów i internetu. Ale kiedy przyjeżdżali do Polski, spotykaliśmy się i wtedy zawsze słyszałam: „Kiedy do nas przyjedziesz?”. Było to więc zaproszenie od zawsze, którego chyba nie brałam na serio. Przecież miałam w życiu ważniejsze rzeczy, chociażby macierzyństwo, które pochłonęło mnie w sposób cudowny i pełny. Jednak nadszedł taki dzień, kiedy pomyślałam: „Czemu nie?”. I pojechałam. Bo każdy ma jakieś zadanie do spełnienia, w danym czasie i miejscu.
Co Panią najbardziej ujęło w tam- tych ludziach?
– Życie kobiet i dzieci. Obrazy te są tak niezwykle wymowne, że nie można przejść obok obojętnie. Po kilku dniach zauważyłam, że kobiety pracują tam od świtu do nocy. Ich całe życie można zamknąć w dwóch słowach: ciężka praca. To one zajmują się domem, pracują w polu, przemierzają okolicę w poszukiwaniu drewna, chodzą na targ, żeby sprzedać plony, które zebrały, uprawiając niewielki kawałek ziemi. Zawsze wzruszał mnie widok kobiety, która idzie skrajem piaszczystej drogi, w upale, dźwigając na głowie wielką misę pełną konarów drzew, do tego jest w ciąży i niesie na plecach swoje starsze dziecko. A wszystko na tle wszechobecnej biedy. Żyjący tam mają życie trudne, ale też niezwykłą radość życia. Zadziwia, kiedy widzi się, że te kobiety i dzieci nie mają praktycznie nic oprócz siebie samych, a zachowują pogodę ducha, życzliwość wobec innych. Tam nikt się nie spieszy, nie goni. Tam ludzie mają dla siebie czas na pozdrowienie, odwiedziny, uśmiech i pomoc. Dzieci, choć nie posiadają nic, nie mają materialnych marzeń. Kiedy częstuje się je cukierkami, to mimo że to jest rarytas, nikt się nie przepycha, nie ma zazdrości z powodu, że jeden dostał dwa, a inny trzy cukierki. Nieco im tego zazdroszczę, bo wszystko dzieje się w pogodzie ducha, spokojnie i zgodnie z naturą. Odkryłam też prawdziwość twierdzenia, że kto po raz pierwszy zobaczy Afrykę, to się w niej albo zakocha, albo ją znienawidzi. Ja ją pokochałam.
Czym Pani się zajmowała na misjach w Ghanie?
– Byłam w odwiedzinach, więc starałam się pomagać wszędzie tam, gdzie mogłam. Jeździłam po misjach, podpatrywałam pracę misjonarzy. Często pomagałam w zakładzie w Yendi. Pisałam oferty handlowe, jeździłam po drewno. W każdą niedzielę jeździłam na wieś do kaplicy na Mszę św. I to było kolejne przeżycie. Eucharystia w niewielkiej lepiance, zgromadzeni śpiewają, klaszczą, nawet tańczą. Ma się wrażenie, że jest się bliżej Boga, w prawdziwej wspólnocie.
Zakład w Yendi? Brzmi tajemniczo...
– Mój przyjaciel o. Jochim Mika SVD, który jest w Ghanie już 23 lata, po 20 latach pracy pastoralnej został oddelegowany do Yendi, aby prowadzić mały zakład produkcyjny, który produkuje masło z orzechów shea. W Europie stosowane jest jako dodatek do kosmetyków. Używane jest również w przemyśle spożywczym. W większości przypadków jest sprowadzane na skalę przemysłową jako masło rafinowane. Zakład w Yendi jest niewielki, masło produkuje się ręcznie. W samym zakładzie pracuje siedem kobiet, a prawie tysiąc zajmuje się dostarczaniem orzechów. Wychodzą o świcie, zbierają je, potem muszą obrać, wysuszyć. Dzięki temu mogą zarobić pieniądze na podstawowe rzeczy.
Na co dzień jest Pani dyrektorem szkoły podstawowej w Dobrym Mieście. Dziś patrzy Pani przez okno, śnieg, półmrok. Nie tęskni Pani za Ghaną?
– Pewnie, że tęsknię. Ale nie jest tak, że obecnie nie robię nic dla moich przyjaciół z Yendi. Szukam rynku zbytu na ich masło. Rozprowadzam je również jako cegiełki. Biorę udział w różnych spotkaniach. Ubieram się w ghańską tunikę, opowiadam o tym kraju, ludziach i misjach, pokazuję zdjęcia. Staram się przybliżyć realia, w których tam się żyje. Wiem, że każde zamówienie jest dla nich szansą na lepsze życie. Kiedy podczas Tygodnia Misyjnego jeździłam na spotkania z prelekcjami, rozprowadzałam jako cegiełki masło shea. Dzięki zebranym ofiarom wszyscy z zakładu otrzymali świąteczne premie.
Każdy, kto jest zainteresowany ofertą zakładu w Yendi prowadzonego przez werbistów, może skontaktować się, wysyłając maila na adres: kasiawolk@wp.pl.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.