Trzy tygodnie przed naszym spotkaniem fundamentaliści wyrzucili z czwartego piętra znajomego Mariam, polecając mu, by pozdrowił Mistrza, z którym za chwilę się spotka.
Przez rok chodziłyśmy do księdza, rozmawiałyśmy, zadawałyśmy pytania. W końcu powiedziałyśmy: „Chcemy zostać ochrzczone”. On na to: „Nie ma takiej opcji. Przecież wy nadal prawie nic nie wiecie o Biblii”. Odpowiedziałam mu, że nie chodzi nam o doktorat z teologii, zresztą ci ludzie w kościele też go nie mają, prosiłam, żeby pozwolił nam zostać chrześcijankami, a wiedzę uzupełnimy później. Namawiałyśmy go jeszcze długo, aż któregoś dnia sięgnęłam po argument ostateczny: „Przecież jeśli umrzemy nieochrzczone, nie będziemy miały życia wiecznego”. Ksiądz odpowiedział: „W ciągu tego roku stałyście się więcej niż moimi dziećmi, bardzo was kocham, ale jeśli dziś was ochrzczę, jutro ktoś was zabije”. Mówię mu: „Więc wyobraź sobie, że dziś się rozstajemy, ty nadal jesteś księdzem, my muzułmankami, nie spotykamy się aż do śmierci. I wtedy ty idziesz do nieba i patrzysz, jak my idziemy do piekła, bo ty bałeś się nas ochrzcić na świecie, który i tak przeminie. Nie bój się za nas, śmierć i tak przyjdzie, teraz czy później. Jeśli nawet nas zabiją, wiemy, gdzie chcemy iść”. Dopiero wtedy się zgodził.
Nie powiedział nam, kiedy zostaniemy ochrzczone, po prostu któregoś razu pozwolił nam być na liturgii od początku. Przed liturgią zobaczyłyśmy białe szaty i wtedy myślałam, że oszaleję z radości. Pierwsza do chrzcielnicy weszła Justina i o mało się nie zabiła, poślizgnęła się, upadła, mogła uderzyć głową o marmur, wszyscy polecieli ją ratować, a ona jakby nigdy nic wstała i weszła do chrzcielnicy jeszcze raz. Mówiła, że czuje, jak jakaś siła ustawia jej nogi z powrotem. Kiedy ja się wynurzyłam, poczułam, jakby coś do mnie dodano, nie umiałam tego opisać. Było w tym poczucie bycia niegodną, radość, osłupienie. Moja suknia chrzcielna leżała idealnie, jakby szyta na miarę. Odebrałam to jako przesłanie od Boga: „Dam ci wszystko, czego potrzebujesz”. Kiedy ksiądz chrzcił mnie i po raz pierwszy usłyszałam swoje nowe imię, poczułam, że to moje prawdziwe imię, które Bóg zapisał kiedyś w księdze życia, a dziś dostaję je z powrotem.
Dwa lata po moim chrzcie spotkałam w kościele muzułmankę, panią po sześćdziesiątce, po chwili wszyscy zaczęli mnie szukać. Wchodzę do biura księdza, a ta kobieta patrzy na mnie i krzyczy: „To ta?! Jeśli ksiądz nie ma dla mnie czasu, to niech powie jak człowiek, a nie wykręca się smarkulą!”. Przedstawiłam się. Kobieta zamarła, zaczęła płakać. Po kilku chwilach zaczęła opowiadać. Kiedy miała dwadzieścia lat, śnił jej się ten kościół, którego wtedy jeszcze nie było nawet w planach. Weszła do środka, ale diabły zatrzymywały ją, rzucały nią o ziemię. Przy wejściu do kościoła wisiała wielka ikona Maryi, ta kobieta modliła się, prosząc o pomoc. Maryja wyszła z tej ikony w promieniach światła, wszystkie diabły natychmiast zniknęły. Powiedziała: „Nie martw się, przyjdziesz do tego kościoła, a ktoś, kto ma na imię tak jak ja, nauczy cię drogi do Boga”. Poczułam, jak miękną mi kolana. Nie było mnie jeszcze na świecie, ba – nie urodzili się nawet moi rodzice – a Bóg już wszystko zaplanował. Pokochałam moje nowe imię jeszcze mocniej.
Mama rzecz jasna o niczym nie wiedziała. Oczywiście ktoś mógł jej donieść, ale zawierzyłam Bogu – jeśli On uzna, że bliscy mają się dowiedzieć, to się dowiedzą. Przypomniałam sobie, co kiedyś mówił nam Girgis. Że jest w stanie rozróżnić na ulicy chrześcijanina od niechrześcijanina, bo ludzie, którzy mają Ducha Świętego, są do siebie podobni. Kiedy zaraz po chrzcie poszłam na wykłady, pierwszą osobą, którą spotkałam, był właśnie Girgis. Najpierw zaczął mnie strofować, że się spóźniam, ale później przyjrzał mi się i mówi, że wyglądam inaczej. A może nałożyłam makijaż? Nie, ja nigdy się nie malowałam. Za chwilę podeszła do nas Justina. Girgis osłupiał, bo ona też wyglądała inaczej. Nazwał mnie moim poprzednim imieniem, mówię mu: „Ale ja mam na imię Mariam”. Zostawiłam go w tym stanie.
Kiedy po chrzcie wróciłam do domu, była tam już cała moja rodzina. Mimo że nie było żadnego święta, zeszli się wszyscy krewni. Wydało mi się to dziwne. Śmiali się, żartowali, gdy weszłam, wszyscy zamilkli, zaczęli gapić się na mnie i mówią: „Co się z tobą dzieje? Wyglądasz jak jakaś chrześcijanka!”. Poczułam, jakby Bóg mówił do mnie: „Jesteś moja, należysz do mnie”. Odpowiedziałam: „Naprawdę wyglądam jak chrześcijanka? To chyba nie jest tak źle?”. Nikt nie zaśmiał się z mojego żartu.
Przez trzy lata prowadziłam podwójne życie. W kościele byłam chrześcijanką, poza kościołem muzułmanką. Do meczetu i tak nigdy nie chodziłam, bo moja rodzina nie była zbyt religijna, na modlitwy chodzili tylko mężczyźni. Większy kłopot miała Justina, nadal wykonywała wszystkie modlitewne gesty, pięć razy dziennie kłaniała się, biła pokłony, ale odmawiała wtedy po cichu chrześcijańskie modlitwy, recytowała psalmy. Miała też ze sobą małą Biblię schowaną w futerale na telefon komórkowy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).