Kiedy w Kaplicy Cudownego Obrazu na Jasnej Górze ks. Romuald Brudnowski, główny przewodnik pielgrzymki, meldował bp. Ignacemu Decowi: Jesteśmy! – nie usłyszeli tego wszyscy, którzy by chcieli.
Opuść swoj dom, idź!
Tomasz. – Idę na pielgrzymkę – rzucił jakby mimochodem do Roberta, swojego przyjaciela, po zakończonym meczu w ping-ponga. Gdyby to hasło padło dwa lata temu, Robert dostałby ataku histerycznego śmiechu, ale zdarzyło się teraz, więc słowa przyjaciela nie zrobiły na nim większego wrażenia. – Jeśli nie on, to kto? Jeśli nie teraz, to kiedy? – pomyślał i słuchał cierpliwie, co to trzeba wziąć ze sobą na dziesięciodniowy marsz na Jasną Gorę: namiot, śpiwór, dziesięć zmian bielizny, dobre buty, płaszcz przeciwdeszczowy – wyobrażasz sobie, że w całej okolicy ludzie wykupili już te foliaki? – No proszę, jakie odkrycie! – No i buty, pani doradzała mi takie z amortyzującą podeszwą, ale znajomy ksiądz (podobno przeszedł w życiu na pielgrzymkach 4750 km) przekonuje, że buty nie mogą być nowe, a najlepsze są sandały… wyobrażasz sobie mnie w sandałach? – Nie, nie wyobrażam…
Czesława. Od zawsze marzyła o pielgrzymce. Ale najpierw się po prostu nie chodziło, bo komuna utrudniała, potem trzeba było zajmować się dziećmi, a ostatnio schorowaną mamą. Kiedy jednak mama odeszła do wieczności, właściwie nic już nie stało na przeszkodzie, żeby wreszcie dopiąć swego. Pierwszy raz ruszyła w świętą drogę cztery lata temu. Ale zanim postawiła pierwsze kroki na pątniczej drodze, musiała zmierzyć się z pokusami. – No właśnie, wtedy gdy droga stała otworem, pojawiły się przeciwności – wspomina. – Najpierw prawie złamany palec u nogi. – Nic to, idę! Potem przenikliwy ból barku: – Idę! W końcu propozycja pracy sezonowej w Niemczech: Idę! – ucinała. Tak było cztery lata temu. W tym roku przygotowanie to kwestia wyjęcia z właściwej półki gotowego ekwipunku. – Bo ja co roku wracam, piorę, prasuję i odkładam na właściwe miejsce, miejsce tylko dla rzeczy pielgrzymkowych. I co roku coś tam dorzucam: a to przewiewne spodnie, a to koszulkę oddychającą, a to latarkę – dopowiada.
ks. Maciej. Gdy wszedł na początku lipca do swego kościoła, zapatrzył się na obraz Częstochowskiej Pani, taki zwyczajny, namalowany na płótnie z obowiązkową sukienką, bo do lat Wielkiej Peregrynacji, inaczej Maryi Jasnogórskiej się nie oglądało. Wtedy właśnie pomyślał: a czemu nie ikona? Jego pokoleniu ikona nie kojarzy się tak jak starszym z prawosławiem, z Ruskimi. Nauczył się ją czytać, rozumie jej przesłanie, liczy na obecność, której jest znakiem. Kilka tygodni później dowiedział się, że pielgrzymka przechodzi przez jego nową parafię. Od razu pojawił się plan: trzeba pójść. Dwadzieścia lat temu szedł po raz pierwszy jako licealista z Wrocławia, potem w seminarium i jako wikariusz parafialny. Od kilku lat nie miał okazji wybrać się na rekolekcje w drodze. Zrozumiał wolę Pana. Wyruszył.
Dosyć! Wracaj, bo już czas!
Tomasz. Pielgrzymką żył nie tylko on sam, ale także jego żona i córki. Od kiedy tato się nawrócił, od kiedy jego najlepszym przyjacielem jest Jezus, od kiedy prawie codziennie jest na Mszy św., w samochodzie słucha Radia Maryja i umie modlić się na różańcu, przyzwyczaiły się, że jego religijność jest odważna, jednoznaczna i bezkompromisowa, a pielgrzymka to tylko jeszcze jeden na to dowód. – Byłem wystraszony i uroczyście przejęty. Msza w katedrze, słowa biskupa, moje dziewczyny odprowadzające mnie, a po drodze Robert w swojej „beemce” pozdrawiający i dodający odwagi – to było niezwykłe. Kiedy mijaliśmy ludzi częstujących nas, miałem łzy w oczach, bo dla nich byliśmy ludźmi Boga. I rzeczywiście, ja sam czułem w tym wszystkim Boże błogosławieństwo, czułem się na swoim miejscu i chociaż nikogo nie znałem, szedłem z Jezusem, a przez Niego byłem bratem obcych mi ludzi – wspomina pierwszy dzień swej wędrówki. Pierwszy i ostatni, bo kiedy doszedł do Pieszyc, jakby od niechcenia pokazał swoje nogi medykom. Ci nie tylko kazali mu się postukać w czoło, ale natychmiast odesłali do domu. – Bo proszę pana, jak się ma żylaki czwartego stopnia, to chyba oczywiste, że ryzykuje się krwotok przy zbyt wielkim wysiłku. Tak, miał pan zalecone spacery, ale cztery kilometry dziennie, a nie trzydzieści!
Czesława. – Złamanie stropu panewki lewego stawu biodrowego – brzmiała diagnoza lekarza, który badał Henryka, męża Czesławy. – Obawiam się, czy nie ma komplikacji w postaci przemieszczenia odłamów złamania, pani mąż musi pozostać w szpitalu, pod obserwacją – dowiedziała się na dzień przed początkiem pielgrzymki. – Pomyślałam, że to kolejna próba wierności pielgrzymkowemu powołaniu. Byłam już spakowana, bagaże oddałam na samochód. Zadzwoniłam do koleżanki, a ta mi mówi: „Masz nie iść”. Więc siedzę w domu. Słyszę jednak rano głosy pielgrzymów, śpiewy, radość, entuzjazm. Nie wytrzymałam. Pobiegłam do katedry. Tam jednak przez wszystkie te targające mną emocje z każdą minutą słyszałam coraz wyraźniej: „Masz zostać w domu, opiekować się mężem, jesteś mu potrzebna, w tym roku taka będzie twoja pątnicza droga!”. Etap do Pieszyc był pożegnaniem się z pielgrzymkowymi braćmi i siostrami i czasem zawierzenia im wszystkim intencji, z którymi planowała pielgrzymować.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).