Duch Gór u grobu św. Jakuba

Czy można być nieszczęśliwym księgowym w niemieckiej firmie, a szczęście odnaleźć, wędrując w kurzu autostrad? Można, jeśli jest się wędrowcem urodzonym w Karkonoszach, a autostrada prowadzi do Santiago de Compostela.

Reklama

Pamiętam, była sobota, pierwszego stycznia. W swoim mieszkaniu w Görlitz nie mam telewizora, więc radia polskiego słucham na okrągło. W pierwszym programie szła akurat jakaś audycja katolicka, chyba „Jedynka Familijna” czy coś takiego – Tomek uparcie gimnastykuje pamięć. – Z głośnika słyszę, że jakiś ksiądz opowiada o pielgrzymowaniu do Santiago de Compostela. Ja zawsze lubiłem wędrówki, od dziecięcych lat chodziłem po Karkonoszach. Więc słucham i coraz bardziej mnie to rozpala. Bo tam i o tradycji, i o kulturze, i o duchowości. I wiele w tym było jakiejś wolności, do której całe życie dążyłem. Od tej soboty wiedziałem już, że pójdę do Santiago. Na znak do wymarszu musiałem jednak poczekać kilka lat – wspomina Tomasz Zięba, Polak z niemieckim paszportem, mieszkający na stałe w Görlitz. Od księdza, którego słyszał wtedy w radiu, dostał później na tę drogę białą muszlę, symbol Jakubowego pielgrzymowania.

Przygoda z „Solidarnością”

Tomek urodził się w Jeleniej Górze. Tu chodził do legendarnego „Żeroma”. Na studia wybrał Wrocław. Zawsze ciągnęło go do chodzenia, wędrowania. Miał naturę włóczykija. Karkonosze widać było z okna jego domu. No to zapisał się na AWF, Wydział Turystyki i Rekreacji. Dobry był w chodzeniu. Ale i umysł miał giętki. Na ostatnim roku zaproponowali mu wstąpienie do PZPR i funkcję oficera politycznego w łódzkiej jednostce wojskowej. Odmówił, bo – jak dzisiaj wspomina – „żeby praktykujący katolik na politycznego?!”. AWF skończył latem 1981. Już z dyplomem w ręku złożył podanie o paszport. Bał się, że mu odmówią po tym incydencie z PZPR, ale o dziwo, dali. – Wsiadłem w pociąg i „go west”! Zatrzymałem się dopiero w Heidelbergu. Tu poprosiłem o azyl – opowiada. Właśnie tam zaczęła się niemiecka kariera jego polskiego nazwiska, które wymawiano jako „Ciba”.

W Heidelbergu Tomka Ziębę skierowano do obozu przejściowego w Karlsruhe. Tu zastały go dwie wiadomości. O szansie osiedlenia się we Freiburgu i robienia doktoratu oraz druga – o stanie wojennym w Polsce. – Serduszko mocniej zabiło – wspomina. – Doktoraty poszły na bok. Na pierwszym miejscu było zdobycie informacji, co naprawdę dzieje się w kraju, i pomoc internowanym. Ze sklepu „skubnęli” z kolegami radio. Słuchali łapczywie wszystkich informacji z Polski, organizowali pierwsze spotkania miejscowej Polonii i demonstracje z żądaniem uwolnienia Wałęsy. Potem wzięli się za organizowanie paczek żywnościowych dla Polski. – Ale jak zobaczyłem, że przy tych paczkach dzieją się jakieś podejrzane rzeczy, zrezygnowałem – wspomina Tomek. Tak skończyła się jego przygoda z „Solidarnością”. Po raz pierwszy odszedł ze środowiska, które mu nie odpowiadało. Nie ostatni.

Zzuć za ciasne buty

Po dwóch latach pobytu w Niemczech dostał azyl. Teraz mógł decydować, co z sobą zrobić. Razem z poznaną w obozie żoną wyjechali do Tübingen. Ale z pracą było kiepsko. W końcu zahaczył się na dwa miesiące w fabryce kooperującej z Boschem. Wykazał się – zatrudnili na stałe. W tym czasie Ziębom urodziła się dwójka dzieci, a Tomek skończył kurs sprzedawcy przemysłowego. – Strasznie ciągnęło mnie do Polski, ale żona chciała koniecznie zostać na Zachodzie – wspomina. Wkrótce firma, w której Tomek pracował, splajtowała. Zatrudnił się jako urzędnik w państwowej klinice. Stamtąd pojechał po raz pierwszy na urlop do swojej Jeleniej Góry. Ojciec Tomka był bardzo chory. Ciba opiekował się nim sam, a później, aż do jego śmierci, razem z zakonnicami w podjeleniogórskim Miłkowie. – Nie chciałem już wracać do Niemiec. Myślałem o hoteliku w Karkonoszach. Serduszko znowu mocniej zapikało – wspomina. Ale wrócił, bo żona nalegała. W klinice awansował na księgowego, później zaproponowali mu stanowisko zastępcy dyrektora. Ciba odmówił. – Nie miałbym wtedy już czasu dla rodziny – mówi. W klinice pracował z myślą, że ta praca uwiera go jak ciasny but. – Potrzebowałem przestrzeni, marszu, oddechu. Tak oddychałem tylko w Karkonoszach, na wędrownych obozach. Kiedyś.

To „kiedyś” miało się wkrótce ziścić jako „teraz”. Tomek przeczytał w gazecie o powodzi w Polsce. Serce znowu mocnej zabiło. Za własne pieniądze wydrukował 5 tys. ulotek z prośbą o pomoc dla polskich powodzian. Ale jak Niemcy zaczęli znosić dary, okazało się, że sam musi je zawieźć do Polski, bo Caritas i Niemiecki Czerwony Krzyż nie mogły pomóc. Zawiózł. Rzucił posadę księgowego i własnym samochodem zawiózł dary do Kłodzka. Wracając, pojechał do Jeleniej i poszedł w góry. Jak schodził z Samotni, spotkał dawnego kolegę z AWF. – Mówi mi, że jest zjazd absolwentów. Żebym z nim pojechał. No to pojechałem. To spotkanie po 20 latach przeważyło. Postanowił nie wracać do Niemiec. Chciał znaleźć pracę w Jeleniej Górze. Przeszkodą był jego niemiecki paszport. No to spróbował w Görlitz. Niby w Niemczech, ale jakby cały czas w Polsce. W Görlitz dostał małe mieszkanie i niskopłatną pracę przewodnika po starówce. Trudno było za to wyżyć. Ale za to swoje Karkonosze miał niemal pod ręką.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Reklama

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
1 2 3 4 5 6 7
8 9 10 11 12 13 14
15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28
29 30 31 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11

Reklama