Wszystkich Świętych

publikacja 30.10.2008 11:52

Nie wiemy ilu ich jest. Zapewne każdego dnia więcej. Z sytej Europy, męczeńskiej Azji, żyjącej w biedzie Afryki czy pełnych kontrastu Ameryk. Kiedyś - miejmy nadzieję - i my do ich grona dołączymy.

Wszystkich Świętych Albrecht Dürer (1471–1528) (PD) Ołtarz Wszystkich Świętych

Święci znani i nieznani:

Uroczystość Wszystkich Świętych
w liturgii Kościoła:

Dzień Zaduszny...»

Życie po śmierci

Rzecz o cmentarzach...

 

Wszystkich Świętych   Albrecht Dürer (1471–1528) (PD) Ołtarz Wszystkich Świętych Powiedzieli o wszystkich świętych...

Święty Jan: Przychodzą z ucisku

Potem ujrzałem: a oto wielki tłum, którego nie mógł nikt policzyć, z każdego narodu i wszystkich pokoleń, ludów i języków, stojący przed tronem i przed Barankiem. Odziani są w białe szaty, a w ręku ich palmy. I głosem donośnym tak wołają: Zbawienie u Boga naszego, Zasiadającego na tronie i u Baranka. A wszyscy aniołowie stanęli wokół tronu i Starców, i czworga Zwierząt, i na oblicza swe padli przed tronem, i pokłon oddali Bogu, mówiąc: Amen. Błogosławieństwo i chwała, i mądrość, i dziękczynienie, i cześć, i moc, i potęga Bogu naszemu na wieki wieków! Amen.

A jeden ze Starców odezwał się do mnie tymi słowami: Ci przyodziani w białe szaty kim są i skąd przybyli? I powiedziałem do niego: Panie, ty wiesz.

I rzekł do mnie: To ci, którzy przychodzą z wielkiego ucisku i opłukali swe szaty, i w krwi Baranka je wybielili. Dlatego są przed tronem Boga i w Jego świątyni cześć Mu oddają we dnie i w nocy. A Zasiadający na tronie rozciągnie namiot nad nimi. Nie będą już łaknąć ani nie będą już pragnąć, i nie porazi ich słońce ani żaden upał, bo paść ich będzie Baranek, który jest pośrodku tronu, i poprowadzi ich do źródeł wód życia: i każdą łzę otrze Bóg z ich oczu.

Święty Jan, Ewangelista, umiłowany uczeń Jezusa (Ap 7,9-17)

Benedykt XVI: We wspólnocie świętych

Bóg jest mocniejszy niż śmierć i kto umiera w Chrystusie, umiera do życia. Dawniej ludzie chcieli być pochowani w pobliżu św. Piotra, w pobliżu męczenników, aby – w śmierci i przy zmartwychwstaniu – być w dobrym towarzystwie. W ten sposób wiązano się ze świętymi i ze zbawczą mocą samego Jezusa Chrystusa. Wspólnota świętych obejmuje życie i śmierć: człowiek trzyma się jej właśnie w chwili śmierci, aby nie spaść w pustkę; aby ta wspólnota wciągnęła go w prawdziwe życie; aby również w towarzystwie świętych stanąć przed Sędzią i dzięki ich obecności wytrwać w godzinie sądu. W ten sposób cmentarz – plac żałoby i przemijania – stał się miejscem nadziei. Kto tutaj jest pochowany, mówi: „Wierzę Ci, Chrystusie Zmartwychwstały. Trzymam się Ciebie. Nie sam przychodzę w śmiertelnej samotności tego, który nie potrafiłby kochać; przychodzę we wspólnocie świętych, którzy mnie i w śmierci nie opuszczą.” Tę przemianę miejsca żałoby w miejsce nadziei widać też w zewnętrznym wystroju tego cmentarza (zresztą, wszystkich cmentarzy chrześcijańskich w ogóle): zdobią go kwiaty i drzewa; zdobią go znaki miłości i przywiązania. Jest on jak ogród, taki mały raj pokoju w niespokojnym świecie, taki znak nowego życia. Cmentarz jako miejsce nadziei – to jest chrześcijańska wizja. (...) Cmentarz zaprasza nas, abyśmy tak żyli, żeby nie wypaść ze wspólnoty świętych. Zaprasza nas, abyśmy w życiu szukali tego i byli tym, co przetrwa i w śmierci, i w wieczności.

kard. Joseph Ratzinger (medytacja na uroczystość Wszystkich Świętych)

Wszystkich Świętych   Albrecht Dürer (1471–1528) (PD) Ołtarz Wszystkich Świętych Pogoda dla świętych

ks. Tomasz Jaklewicz

Od lat piszę minifelietony o świętych. Przyznam, że tylko raz, czytając „święty” życiorys, pomyślałem sobie „Boże, co za nudy”. Ale i w tym wypadku nie jestem pewien, czy to nie była wina raczej autora biografii niż jej bohatera. Święci to niesamowite oryginały. Ich historie w wielu przypadkach to gotowe scenariusze filmowe. To ludzie z krwi i kości, stąpający twardo po ziemi, ale owładnięci pasją Boga. Uderzające jest to, jak wielu z nich doświadczyło różnego rodzaju cierpienia: rozczarowań, niezrozumienia, odrzucenia, poniżenia, lęków. Nieraz ból był im zadawany także przez ludzi Kościoła.

Wspomnijmy choćby skrajny przypadek św. Joanny d’Arc, skazanej na śmierć dzięki inkwizycji. To, co zadziwia i co jest być może cechą świętości po prostu, to zdolność przyjmowania cierpienia. Nie chodzi, broń Boże, o cierpiętnictwo. To raczej zgoda na nieuniknioną dozę cierpienia przypisaną ludzkiemu życiu. To także odwaga ponoszenia ceny za wierność. Nieraz najwyższej. To zgoda na krzyż. Nie jest przypadkiem, że kult świętych, a także uroczystość Wszystkich Świętych, mają swoje korzenie w kulcie męczenników. Mówi się, że święci nie wiedzieli, że są święci. Czy na pewno? Nieraz w swoich tekstach święci piszą wprost: „chcę być święty”. To jest świadomie obrany przez nich kierunek życia. Na jednym oddechu wołają zazwyczaj: „jestem wielkim grzesznikiem”. Oczywiście pragnąc świętości, nie myślą o wynoszeniu na ołtarze. Ale jest w nich silne przekonanie, że prawdziwa ludzka wielkość to właśnie świętość. Powiedzieć „chcę być świętym” wymaga odwagi w czasach, w których przepustkę do tzw. wielkiego świata daje deklaracja przeciwna: „radzę sobie świetnie bez Boga”, „oczywiście, ha, ha, ha, nie jestem święty, święta”. Wspominamy w jednej uroczystości wszystkich świętych. Skąd takie święto? Jakby Kościół obawiał się, że o kimś zapomniał, albo że któryś święty zagubił się w kolejce do kanonizacji. Ten dzień przypomina nam, że świętych jest więcej, niż nam się wydaje. Świętość wielu pozostała znana tylko nielicznym. Ale Pan Bóg o nich nie zapomni. Ci wyniesieni uroczyście na ołtarze, pełnią rolę symbolu, zachęty. Ich barwne życiorysy pokazują, że świętość jest możliwa dla każdego, w każdej epoce, w każdych warunkach. Nie ma złej pogody dla świętych. Do licha, a ja co? Chcę być świętym?

Skąd kult świętych w Kościele?

W początkach chrześcijaństwa nie oddawano czci publicznej nikomu ze stworzeń ani ludziom, ani nawet aniołom. W obawie bałwochwalstwa kierowano jedynie kult do Pana Boga i Jezusa Chrystusa, Syna Jego. Uderza ten rys charakterystyczny przede wszystkim w księgach Nowego Testamentu.

A jednak nawet już tam można dostrzec pewne ślady początku czci świętych Pańskich. Pochwały, jakie daje sam Jezus Chrystus św. Janowi Chrzcicielowi (Mt 77,7-77), cześć, z jaką św. Paweł wyraża się o Abrahamie (Rz 4,18-22) i Melchizedechu (Hbr 5,7;7,1-4), genealogia Dawida jako prarodzica Jezusa Chrystusa (Mt 1,1-17; Łk 3,23-38), podziw dla bohaterskiej śmierci św. Szczepana (Dz 6-7) - wszystko to naprowadza na wiarę pierwotnego Kościoła, że osoby te są nie tylko zbawione i cieszą się chwałą w niebie, ale że mają także moc wspierania braci swoich na ziemi przez orędownictwo za nimi.

Wizerunki Najświętszej Maryi w katakumbach przedstawiające Ją w aureoli, w postawie siedzącej na tronie są pierwszym wyraźnym śladem Jej kultu w chrześcijaństwie. Prawda, że nimbem otaczano także osoby cesarzy, ale właśnie dlatego, że przypisywano im władzę pochodzącą od Boga. Sobór powszechny w Efezie (431), zwołany w obronie tytułu Boskiego Macierzyństwa Maryi przyczynił się w konsekwencji do rozszerzenia i pogłębienia kultu Maryi. Od tego czasu Kościół zaczyna obchodzić święta ku Jej czci i stawiać świątynie ku Jej chwale. Poeci chrześcijańscy układają hymny i publiczne modlitwy, które wchodzą także do liturgii.

Spośród świętych Pańskich na pierwszym miejscu doznają czci męczennicy. Pilnie spisuje się okoliczności ich śmierci w tak zwanych Aktach męczeństwa, stawia się im nagrobki, sprawuje się na ich grobach obrzędy liturgiczne, wzywa się ich pośrednictwa.

Od wieku IV natrafiamy na wyraźne ślady kultu wyznawców. Do pierwszych, którzy zasłużyli sobie w Kościele na kult publiczny, należeli św. Hilary z Poitiers (+368), św. Ambroży (+397) i św. Marcin (+ok. 397-401) na Zachodzie, a na Wschodzie: św. Paweł Pustelnik (+342), św. Antoni Pustelnik (+356), św. Efrem (+373) i św. Bazyli (+379).

Ponieważ męczenników bezimiennych było bardzo wielu, dlatego Kościół w Antiochii wpadł pierwszy na pomysł, aby razem w jednym dniu obchodzić ich wspomnienie. Już od IV wieku poświęcono tam ku ich czci pierwszą niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego. Była to więc pierwsza uroczystość Wszystkich Świętych Męczenników, którzy oddali życie dla Chrystusa, a których nie wspominano ani w martyrologiach miejscowych, ani w kanonie Mszy świętej.

Na Zachodzie myśl ta znalazła urzeczywistnienie, kiedy papież św. Bonifacy IV, starożytną świątynię rzymską, poświęconą czci wszystkich bóstw (Panteon) dnia 13 maja 609 roku poświęcił jako świątynię katolicką ku czci Matki Bożej i świętych męczenników. W wieku VIII poszerzono ten tytuł na kościół Matki Bożej, męczenników i wszystkich sprawiedliwych. Wreszcie papież Jan XI w 835 roku ustanowił osobne święto ku czci Wszystkich Świętych, wyznaczając na dzień im poświęcony 1 listopada. Świątynia Panteon, a dziś kościół Wszystkich Świętych, istnieje w Rzymie do obecnych czasów; przetrwał wszystkie burze dziejów.

Wszystkich Świętych   Albrecht Dürer (1471–1528) (PD) Ołtarz Wszystkich Świętych Kult świętych a teologia

Jak wskazywała pierwotna nazwa tytułu świątyni, Kościół tego dnia ogarnia wspomnieniem i miłością wszystkie swoje dzieci, które z tego padołu płaczu przeszły do szczęśliwej wieczności; tych wszystkich, którzy przetrwali wszystkie próby życia doczesnego i znaleźli się w domu Ojca niebieskiego. A muszą to być zastępy nieprzeliczone, skoro liturgia dzisiejsza przypomina świadectwo św. Jana Apostoła: "Potem ujrzałem: a oto wielki tłum, którego nie mógł nikt policzyć, z każdego narodu i wszystkich pokoleń, ludów i języków, stojących przed tronem i przed Barankiem. Odziani są w białe szaty, a w ręku ich palmy" (Ap 7,9).

Z biegiem lat Kościół ubogacił kult świętych swoich dzieci przez to, że ku ich czci ustanawiał święta, stawiał kościoły, czcił relikwie i pamiątki po nich, modlił się do ich wizerunków, ułożył ku ich chwale wiele pieśni i modlitw liturgicznych.

Jeżeli każdy naród czci swoich bohaterów, stawia im pomniki i mauzolea, pisze żywoty, ich imionami znaczy ulice i miasta, to dlaczego Kościół nie miałby się chlubić swoimi najlepszymi dziećmi i swoimi bohaterami? Dlaczego nie miałby wyrazić im podzięki, zachęcać synów ziemi pielgrzymujących do niebieskiej ojczyzny o polecanie się ich pomocy i wskazywać ich do naśladowania jako najpiękniejsze wzory? Tajemnica świętych obcowania należy do najpiękniejszych w wyznaniu wiary chrześcijańskiej. Podkreśla bowiem, że jesteśmy jedną, wielką rodziną. Śmierć nie przerywa bynajmniej więzi, ale ją umacnia. Ci, którzy przetrwali czas próby pomagają tym, którzy jeszcze są w drodze. Odrzucenie tej tajemnicy byłoby czymś nienaturalnym i okrutnym; byłoby wielkim zubożeniem religii. Jeśli Jezus Chrystus Apostołom swoim obiecuje, że zasiadać z Nim będą na dwunastu stolicach i sądzić będą dwanaście pokoleń Izraela (Mt 19,28-29); jeśli Apostoł Narodów ma odwagę twierdzić, że będziemy sędziami spraw doczesnych, nawet aniołów samych (1 Kor 6,2-3), oznacza to, że zbawieni będą w niebie z Bogiem współkrólować.

Kiedy wczytujemy się w dzieje kultu świętych Pańskich, to zauważamy, że był on kiedyś niezwykle ciepły i serdeczny. Każde miasto chciało mieć swojego szczególnego patrona, jego relikwie otaczano czcią niezwykłą. Bywało, że do sanktuarium niektórych świętych prowadziły całe szlaki pątnicze. Patronat taki traktowano serio, uciekając się do świętych orędowników w każdej potrzebie. Trzeba przyznać, że protestantyzm mocno ochłodził tę świętą, żywą więź. Ale też klimat się zmienił. Świętość przestała być dla wielu czymś atrakcyjnym i pożądanym. Osłabienie kultu świętych Pańskich zemściło się na ogólnym ostudzeniu pobożności i religijności.

Widać miła jest Panu Bogu cześć, jaką oddajemy świętym, skoro potwierdza to cudami. Do każdej beatyfikacji i kanonizacji wymaga się cudów zdziałanych za pośrednictwem sług Bożych. Wierni za wstawiennictwem świętych doznają wielu łask. Tak więc są oni najlepszymi i najgodniejszymi przed tronem Pana Boga przedstawicielami, rzecznikami i ambasadorami. Jeśli za życia niektórym Pan Bóg dał na ziemi moc czynienia cudów, to cóż dopiero po śmierci!

Stopnie kultu świętych w Kościele

Kościół święty nie wszystkim świętym daje jednakową rangę. Wyraźnie w swojej liturgii wyróżnia Najświętszą Maryję tak co do liczby Jej świąt, jak ich klasy. Po Matce Najświętszej wyróżnia kult św. Józefa, który daje o sobie znać zwłaszcza w wiekach ostatnich, następnie kult św. Jana Chrzciciela i Apostołów, aniołów, świętych doktorów, zakonodawców, męczenników. Wprowadzenie gradacji: uroczystość, święto, wspomnienie obowiązkowe i wspomnienie dowolne jest wyraźnym tego potwierdzeniem. Jest to zupełnie naturalne, skoro Opatrzność w różnym stopniu wprowadziła dane osoby w tajemnicę Odkupienia i Zbawienia rodzaju ludzkiego. Ostatnia reforma kalendarza wprowadziła "novum" i dla podkreślenia uniwersalizmu swojego przeznaczenia przypomina świętych wielu ras i kontynentów.

Zarzuca się czasem chrześcijaństwu, że jest religią doczesnego pesymizmu, że głosi pogardę dla ziemi i jej dóbr. Słowa Chrystusa Pana zdają się to zupełnie potwierdzać: "Błogosławieni ubodzy... Błogosławieni, którzy się smucą... Błogosławieni cisi... Błogosławieni, którzy łakną... Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie..." (Mt 5,3.4.6.10). "Nie gromadźcie sobie skarbów na tej ziemi..." (Mt 6,14). "Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje" (Mt 14,24). Pozbawione kontekstu słowa te brzmią twardo. Kiedy jednak je zestawimy z innymi, które wypowiedział ten sam Jezus Chrystus, nabierają one zupełnie innej barwy: "W domu Ojca mego jest mieszkań wiele... Idę przecież przygotować wam miejsce. A gdy wejdę i przygotuję wam miejsce, przyjdę powtórnie i zabiorę was do siebie, abyście i wy byli tam, gdzie Ja jestem" (J 14,2).

Jakie zaś jest to miejsce i co nas czeka, odsłania św. Paweł Apostoł: "Czego ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wiele rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują" (1 Kor 2,9). W interpretacji eschatologicznej, w całościowym spojrzeniu na losy człowieka, nasza religia jawi się najbardziej optymistyczną i radosną. Synów ziemi zamienia w anioły, mieszkańcom skrawka wszechświata zapewnia wieczne obywatelstwo w chwale nieba. Nie łudźmy się! Patrząc trzeźwo, łatwo osądzimy, jak przemijające jest życie ludzkie, jak łatwo jego nić zrywa się, ile niesie ono ze sobą zawodów i rozczarowań! Oddać więc za nie wieczność całą byłoby karygodnym ryzykiem, pomyłką niewybaczalną. W opisie sądu ostatecznego napotykamy takie zdanie Jezusa Chrystusa: "Pójdźcie błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata" (Mt 25,34). A więc już przy stworzeniu pierwszego człowieka przeznaczył go Bóg do wiecznego w niebie królowania. Niezliczone zastępy świętych Pańskich, którym dzisiaj oddajemy hołd, są potwierdzeniem, że niebo nie jest tylko dla garstki wybranych i uprzywilejowanych, ale wszyscy ludzie odkupieni Krwią Syna Bożego mają do niego pełne prawo. Od nich tylko zależy, od ich dobrej woli i współpracy z łaską Bożą, czy niebo stanie się ich własnością.

Zakończmy nasze refleksje zachętą św. Augustyna: "Czyżbyś nie potrafił dokonać tego, co ci mężczyźni i owe niewiasty? Alboż jedni i drudzy sami w sobie znaleźli silę?" (Wyznania).

Wszystkich Świętych   Albrecht Dürer (1471–1528) (PD) Ołtarz Wszystkich Świętych Wszystko jest dobre i jasne

ks. Tomasz Horak

Kalendarz Kościoła nazywa ten dzień Uroczystością Wszystkich Świętych. A święci – to ludzie, którzy żyli tak intensywnie, że śmierć (niefortunnie nazywamy tę ważną chwilę życia) otworzyła przed nimi pełnię istnienia. Ale najpierw 

Przeszli przez ziemię

 

Życie człowieka... Życie każdego człowieka jest dorastaniem do takiej pełni duchowego rozwoju, jaką zakreślił każdemu Bóg. A nie każdy jednakowo tą drogą podąża. Jedni wolniej, inni szybciej dorastają do miary Bożego daru. Niektórym ziemskiego życia braknie. Tych, którzy tę drogę przebyli, którzy pełnię ludzkiego rozwoju osiągnęli, którzy wedle naszego osądu zdobyli cel nieba i można ich postawić za wzór i przykład – nazywamy świętymi. Święty jest tylko Bóg, to prawda. Ale oni są tak blisko Niego, że Boża świętość w nich się materializuje i objawia. Czym jest świętość Boga samego? Trudno o tym myśleć i mówić. On przecież jest tak inny od nas: wielki i potężny, dobry i miłosierny, cierpliwy i łaskawy. Człowiek nigdy nie będzie jak Bóg. Ale jeśli wierny Bożym darom, Bożemu wezwaniu, uzdolniony łaską nieba będzie starał się iść drogą dobra i pobożności – stanie się w świecie obrazem świętości Boga. "Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie" – mówił Jezus (Mt 5,16). Święci przeszli przez ziemię wykorzystując w najwyższym stopniu czas, możliwości, zdolności. Współpracowali z łaską Boga. Otwarci na Jego natchnienia i wierni Jego woli. Nie trwonili ani sił, ani okazji, jakie daje Boża Opatrzność, jakie stwarza życie. W najwyższym stopniu są ludźmi z tej ziemi. Stąpali po niej pewnie. Znali smak życia. Potrafili zanurzyć się w to życie bardzo głęboko, nieraz doświadczając sprzeciwu i wrogości, znajdując radość w służbie ludziom, odnawiając siły w obcowaniu z Bogiem w modlitwie. Szli przez ziemię, wiedząc, że cel wędrówki jest jednak dalej, poza ziemią. "W wierze pomarli oni wszyscy, nie osiągnąwszy tego, co im przyrzeczono, lecz patrzyli na to z daleka i pozdrawiali, uznawszy siebie za gości i pielgrzymów na tej ziemi" – pisze Autor Listu do Hebrajczyków (11,13). Dlatego są

Szczęśliwi w niebie

Czy byli szczęśliwi w czasie ziemskiej wędrówki? Tak, zdecydowanie tak. Skąd ja to wiem? Zapyta dociekliwy czytelnik. Przeczytałem wiele świadectw życia świętych. I – poczytuję to sobie za szczególny dar – miałem okazję być blisko ludzi, których uważam za świętych. Nie mnie o tym wyrokować, ale skoro otwarte zostały procesy beatyfikacyjnie niektórych z nich, to znaczy że coś w tym moim mniemaniu jest. Otóż znając postaci świętych, jestem przekonany, że byli szczęśliwi w ziemskim życiu. Nawet bardzo szczęśliwi. Co nie znaczy, że nie doznali cierpień. Nawet bardzo cierpieli. Było w nich jednak coś niezwykłego: cierpienie nie było w stanie ich złamać, zgasić ich ducha, wstrzymać ich aktywności, przekreślić ich zamiarów i planów. Byli jakby otoczeni niewidzialnym, duchowym pancerzem, tak że cierpienie nie sięgało ich wnętrza. To zwracało uwagę otoczenia, to robiło wrażenie, to wreszcie było taką szczególną pieczęcią potwierdzającą ich słowa, pomysły, dzieła. Pytam o szczęście na ziemi. A jeśli odpowiedź brzmi: tak, to niestosowne byłoby pytanie, czy są szczęśliwi w niebie. Skoro świętość to pełnia rozwoju, osiągnięcie miary doskonałości zakreślonej przez Boga – czy można nie być szczęśliwym, osiągnąwszy tę pełnię? Niebo – to bliskość Boga. Niebo – to bliskość i wspólnota z tymi, którzy tę samą doskonałość osiągnęli. Niebo – to otwarcie się przed człowiekiem, przed świętym, nowych i rozległych możliwości działania. Z tego powodu święci

Wszystkich Świętych   Albrecht Dürer (1471–1528) (PD) Ołtarz Wszystkich Świętych Wracają na ziemię

Czy ktoś aktywny i pełen życia, może pogrążyć się w bezczynności? Niebo nie jest bezruchem i apatią. Święci wracają więc na ziemię. Dotykamy w tym momencie tematu trudnego, czasem drażliwego. Dlaczego? Bo bardzo łatwo o spłycenie problemu. Bardzo łatwo o doszukiwanie się na każdym kroku obecności postaci przychodzących z zaświatów. Bardzo łatwo o takie budowanie swojej wiary, która wszędzie dopatruje się niezwykłości i cudowności. A nie o cudowności chodzi. Święci wracający do nas, na ziemię, wchodzą w naszą codzienną zwyczajność. Towarzyszą nam dyskretnie, ale i wytrwale. To właśnie mamy na myśli, powtarzając słowa wyznania wiary: "Wierzę w świętych obcowanie". Warto dodać, że święci często wyprzedzali swoją epokę. Dlatego bywali nierozumiani, czasem lekceważeni. Aż przychodził "ich" czas, gdy mieszkańcy ziemi dojrzewali do przyjęcia orędzia, przykładu, dzieł zapoczątkowanych przez świętego. Podzieliliśmy zadania pomiędzy świętych, przypisując np. św. Antoniemu szukanie zgubionych rzeczy, św. Agacie i św. Florianowi gaszenie pożarów, a św. Ignacemu opiekę nad rodzącymi. Bez wątpienia coś w tym jest, ale to byłoby zbyt mało. Święci są przede wszystkim naszymi opiekunami i przewodnikami w drodze ku temu, co najważniejsze – ku pełni rozwoju, ku doskonałości ducha nakreślonej każdemu z nas w Bożych planach, ku niebu i ostatecznemu spełnieniu naszego istnienia. Dobre myśli, idee, pomysły warte urzeczywistnienia, wszelkie dzieła sprawiedliwe i pomocne ludziom, wszystko co piękne i czyste – wszystko to w naszych umysłach, sumieniach, poczynaniach wspierają święci. I ci ogłoszeni przez Kościół z imienia, i ci, których 1 listopada ogarniamy naszą pamięcią i miłością nazywając ich Wszystkimi Świętymi. Tego dnia wybiegamy myślą.

Do nieba

A "tu wszystko jest dobre i jasne. Wszyscy posiadają to, co ich wypełnia, to, za czym tęsknili w czasie ziemskiej wędrówki, i to, do czego nie umieli tęsknić przez niedociągnięcia duchowe. Tu urzeczywistnia się wszystko, co nasza wyobraźnia mogła stworzyć. Wszystkie bowiem najbardziej fantastyczne myśli ludzkie są ledwie bladym, dalekim refleksem pomysłowości Bożej. Boża fantazja nie ma granic, a każda myśl Jego jest równocześnie aktem twórczym. W Niebie odnajdzie dusza wszystkie pragnienia, ale odnajdzie je w formie doskonałej. Odnajdzie tam nawet to, co nie pomyślane leżało na jej dnie jako tęsknota". Tak o niebie pisze jedna ze współczesnych mistyczek. Jestem przekonany, że jej tęsknoty Bóg już spełnił. A my? Cóż, my wciąż jesteśmy w drodze ku świętości, ku niebu, ku głębi samych siebie, ku Bogu.

Święto nieznanego świętego

Ks. Tomasz Jaklewicz

Nieoficjalni święci. Ks. Tomek Wuwer, Paweł Bednorz, Anna Gojny, Klara Anderska...

Nie mają swojego miejsca na ołtarzach, w mszale, w litanii, ale mają swoje miejsce w niebie. Mają także trwałe miejsce w naszych sercach. W uroczystość Wszystkich Świętych ich imiona układają się w litanię...

Dzień Wszystkich Świętych jest jak grób nieznanego żołnierza. Symboliczny grobowiec, kryjący ciało anonimowego żołnierza, jest miejscem pamięci o wszystkich bezimiennych bohaterach wojen. Dzień Wszystkich Świętych jest świętem wszystkich nieoficjalnych świętych. Tych niewyniesionych na ołtarze przez Kościół, ale wyniesionych do nieba przez Boga.

Ich pełna lista znana jest tylko Bogu. W dzień Wszystkich Świętych układamy prywatne litanie. Świętych, którzy żyli wśród nas i zostawili w naszym życiu ślad. Mamy pewność, że to nie tyle oni potrzebują naszej modlitwy, ale odwrotnie, my możemy prosić ich o pomoc. Czym jest świętość? A może lepiej

kim są święci?

Nie dowiemy się tego ze słodkich pobożnych opowieści albo cukierkowatych portretów z obowiązkowo anielskim obliczem. Dowiadujemy się, czym jest świętość, spotykając świętych. I chyba tylko tak.

Żyją wśród nas. Wbrew logice tego świata. Jest w nich wewnętrzna jasność, prostota. Przezroczystość. Czasem są jak dzieci, jakby naiwni, zawsze zdolni do zadziwienia i zachwytu. Podatni na ból, bezbronni. Nieraz sami wystawiają się na zranienie. Nie wyciągają wniosków z lekcji, które daje życie. Mają swoje wady, nałogi, słabości. Nie ukrywają tego. Są grzesznikami - podkreślają to często.

W ich obecności czujemy, że coś jest nie tak z naszym życiem. A przecież jednocześnie wprowadzają pokój. Jest w nich coś, co powoduje, że chcemy być blisko nich.

Cztery lata temu dopisałem do mojej prywatnej litanii świętych kolejną osobę: Tomek Wuwer.

Miałem świętego przyjaciela

Umarł 31 października, w 32. roku życia, w 6. roku kapłaństwa. Patrzył na rzeczywistość oczami poety. Był obdarzony wrażliwością na piękno w każdej postaci - piękno ludzi, krajobrazu, sztuki, poezji. Tą wrażliwością promieniował na ludzi, wśród których żył i którym służył. Lubił podróże. Z ciekawością świata sąsiadowało pragnienie zatrzymania chwili, widoku, spotkania... na fotografii, w słowie. Był wrażliwy na upływ czasu, na przemijanie, odchodzenie ludzi. To wyczulenie miało chyba swoje źródło w jego chorobie. Nie lubił o tym mówić. Cierpiał bez robienia hałasu wokół tej sprawy. Czuł, że jego dni są policzone. Miał prawo domagać się taryfy ulgowej, zwolnienia tempa. Nie korzystał z tego. Była w nim pasja życia, potęgowana jeszcze osłabieniem ciała. Radowało go poznawanie ludzi. Miał dar wydobywania z ludzi tego, co w nich najlepsze. O swoich parafianach, przyjaciołach opowiadał zawsze z błyskiem w oku, cieszył się ich pięknem. Kochał ich. Dobro, które dawał, trwa w ludziach.

W mojej prywatnej litanii jest także mój dziadek Paweł. Tak,

miałem świętego dziadka.

Kiedy słucham opowieści babci o nim, nie mam co do tego wątpliwości. Biorę ze wzruszeniem do ręki mały, zielony, podniszczony zeszyt. Czy mogę nazwać go relikwią? A dlaczego nie. Dla mnie nawet bardziej wymowną niż piszczele oprawione w złote relikwiarze. To modlitewnik sporządzony własnoręcznie przez dziadka. Pisał go na wojnie, wcielony siłą na Śląsku do niemieckiej armii. Mimo iż władał niemieckim, pisał po polsku, narażając się na oskarżenie o szpiegostwo czy zdradę. Na pierwszej stronie: ”Z Bogiem, z Bogiem każda sprawa, tak mówili starzy. Rozpoczynam z Bogiem, choć małą sprawę Panu Bogu na chwałę, mnie zaś na pożytek, na wzór dla dziatek, by wszystko zaczynali z Bogiem. Fecamp, dnia 28 sierpnia 1943 roku”. A potem: katechizm, pieśni, modlitwy podczas Mszy św., rozważania Drogi Krzyżowej. Na stronie z pieśnią ”Nie płacz już, dziecino” atrament jest rozmazany. To jego łza - mówi babcia - on zawsze płakał, kiedy śpiewał tę pieśń.

Ks. Jerzy Szymik w swoim ”Dzienniku Pszowskim” wymienia świętych ze swojej rodzinnej miejscowości:
”Myślę o pani Annie Gojny, zakrystiance. Zmarła niedawno, jej pogrzeb odbył się 10 lutego 1999 roku. Wszyscy, którzyśmy ją znali, wiemy: w łupince szczupłego, schorowanego ciała, mieszkała wielka, pokorna i życzliwa wszystkim dusza. Trzy lata przed śmiercią powiedziała mojej mamie podczas sprzątania kościoła: - Pani Szymikowa,

jo się ciesza na śmierć jak na wilijo...

Myślę o pani Klarze Anderskiej, która pracowała przez kilkadziesiąt lat w pszowskiej zakrystii. (...) Niskiego wzrostu, drobnej budowy ciała. Była tytanem pracy i dobrą duszą całej parafii. Znali ją wszyscy. Ona też znała Pszów na wylot. Kiedy w zakrystii pojawiał się ktoś zamawiający Mszę św., pani Klara była w stanie napisać mu z pamięci dwustronicowe zalecki, obejmujące detalicznie i dokładnie całe zmarłe bliższe i dalsze pokrewieństwo, oraz - jakżeby inaczej - tzw. dusze opuszczone, których tajemniczy status i los najbardziej mnie w ministranckim dzieciństwie intrygował. Zresztą, właśnie nas, rozwydrzonych małych ministrantów, trzymała nadzwyczaj krótko, korzystając czasem z pomocy drewnianych (i, jak doskonale pamiętam, bardzo twardych) wieszaków. Była panną, całym jej życiem był Kościół, parafia i jej sprawy. Pamiętam, że dużo się modliła w samotności, wertując w ciszy, w pustym kościele, gruby i mocno podniszczony modlitewnik. Od tamtej pory, kiedy czytam o prorokini Annie, córce Fanuela, która, jak pisze św. Łukasz, »nie rozstawała się ze świątynią, służąc Bogu w postach i modlitwach dniem i nocą«, wtedy zawsze myślę o pani Klarze. I wierzę, że ona też myśli, pamięta i pomaga. Communio sanctorum. Świętych obcowanie”.

W uroczystość Wszystkich Świętych zatrzymujemy się nad grobami. Zapalamy małe światełka. Kładziemy świeże kwiaty. Klecimy nieudolnie modlitwę. Próbujemy

oswoić puste miejsca,

które zostały w nas po nich. Z perspektywy rozstania rozumiemy wyraźniej, jak bardzo ich kochaliśmy, jak wiele im zawdzięczamy. Może dopiero teraz rozumiemy, że byli święci.

W światełkach zniczy ożywają napisy wykute w kamieniu: imię i nazwisko, które wywołuje obraz osoby. Z biegiem lat ten obraz zwolna się zaciera. Zostają strzępy wspomnień, fragmenty opowieści, anegdoty, niszczejące zdjęcia. Na nagrobkach dwie daty. Nie wybierali ani tej pierwszej, ani drugiej. Żyli w zgodzie ze swoim czasem, świadomi, że Bóg nie myli się w przydziale współrzędnych.

Anonimowi święci. Bohaterowie naszych prywatnych litanii. Oni wszyscy pracowali w jakiejś mierze na naszą świętość. Nosimy w sobie ich wiarę, ich świętość. Ich groby są dowodem przeciwko śmierci.

Wszystkich Świętych   Albrecht Dürer (1471–1528) (PD) Ołtarz Wszystkich Świętych Katolicy ostatniej szansy

Marcin Jakimowicz i Przemysław Kucharczak

Dobry łotr, dobrym łotrem, ale pan nie znał mojego sąsiada! Rozbił rodzinę, łapówkarz, za komuny nakradł jak mało kto, łajdaczył się całymi dniami. I żeby taki człowiek przyjął pod koniec życia kapłana? No coś podobnego. Miłosierdzie Boże ma też jakieś granice!

Benedyktyn o. Karol Meissner na rekolekcjach w Warszawie opowiadał przejmującą historię hitlerowca Rudolfa Hessa. Był znany jako prawa ręka samego Hitlera (nie należy go mylić z Rudolfem Hössem, komendantem obozu w Auschwitz). Siedząc w więzieniu, poprosił o długą spowiedź. Później kapłan miał odprawić Mszę świętą dla więźniów. Nie było ołtarza. Odprawimy ją na waszych dłoniach – zdecydował. Na czyich? Losujmy. Wypadło na Hessa.

Eucharystię sprawowano na dłoniach hitlerowca.

Po kazaniu do zakrystii wpadły oburzone parafianki. „Ooo, tego przykładu mógł nam Ojciec oszczędzić!”.

Hans Frank, generalny gubernator Generalnej Guberni, hitlerowski zbrodniarz, został skazany na szubienicę. Po ogłoszeniu wyroku pokiwał głową: „Śmierć przez powieszenie? Zasłużyłem na nią i spodziewałem się tego”. Do spowiednika zaś powiedział: „Dziękuję za dobre traktowanie w więzieniu. Proszę Boga o miłosierdzie”. Lekarze i strażnicy więzienni z Norymbergi opowiadają, że w ostatnich tygodniach życia nie rozstawał się z Biblią.

Czy człowiek stający oko w oko ze śmiercią może decydować się na podobne gesty? A może właśnie wówczas widzi wszystko najwyraźniej? Czy działa tu zasada „jak trwoga to do Boga”? Niekoniecznie. Osądzony razem z Frankiem Julius Streicher, redaktor naczelny antysemickiego tygodnika „Der Stürmer”, stojąc pod szubienicą szyderczo zawołał: „Szczęśliwego Jom Kippur!”.

„Święty Franciszek” krakowskiej cyganerii

Piotr Skrzynecki, legenda Piwnicy pod Baranami, wolny jak ptak – był dobrym duchem krakowskiej cyganerii. Niezwiązany z żadnym Kościołem, z żadną konkretną formą kultu.

Jazzman i perkusista popularnych Skaldów Jan Budziaszek, opowiada przejęty: „Piotr zmarł w niedzielę. Krystyna Zachwatowicz przeglądając w sobotę w szpitalu kieszenie jego marynarki, aby nie zginęło nic ważnego, wyciągnęła – ku wielkiemu zdumieniu – różaniec. Kto by pomyślał? Już wcześniej, kiedy towarzystwo piwniczne rozchodziło się do domów po kabarecie, Piotr nagle znikał. Byli przeważnie tak zmęczeni, że nikt tego nie zauważał. Mało kto wiedział, że zanim udał się do domu »musiał« odwiedzić jeszcze kościół franciszkanów. Kilka godzin przed śmiercią powtarzał już tylko: święty Franciszku, święty Franciszku, święty Franciszku...”.

Rozgrzeszenie komunisty

Gustáv Husák był w latach czterdziestych ministrem spraw wewnętrznych Słowacji, później prezydentem Czechosłowacji. Był bezwzględny i niesamowicie aktywny: osobiście nadzorował procesy przeciwko duchownym, prześladował m.in. kardynała Jana Korca. W czasach stalinowskich nadzorował zresztą akcje aresztowania większości katolickich duchownych. Nieoczekiwanie tuż przed śmiercią poprosił o spowiedź. Kogo? Kardynała Jana Korca. Hierarcha nie tylko dał mu rozgrzeszenie, ale publicznie oświadczył, że znalazł w nim człowieka skruszonego i nawróconego.

Inny posąg tej epoki? Aleksander Zawadzki. Komunista z krwi i kości. Często kręciła się wokół niego rodzona siostra. Ku zgorszeniu towarzyszy była zakonnicą. Starała się delikatnie prostować życiowe błędy brata. Gdy umierał w rządowym sanatorium pod Warszawą, niespodziewanie poprosił o spowiedź. Wyspowiadał go na łożu śmierci zakonnik, który, by wejść do komunisty, musiał przebrać się za pielęgniarza. Sprawa była bardzo głośna, służba bezpieczeństwa podjęła nawet specjalną akcję dezinformującą, że to nieprawda. Jak człowiek, który w 1949 roku rzucił hasło do walki z Kościołem, mógł się nawrócić?

Wszystkich Świętych   Albrecht Dürer (1471–1528) (PD) Ołtarz Wszystkich Świętych Daj mi duszę swoją

Świadkowie byli poruszeni „stylem” umierania jednego z największych kompozytorów w historii ludzkości, Fryderyka Chopina. Twierdzą, że umarł jak święty. A nikt się tego po nim wcześniej nie spodziewał.

We wrześniu 1831 roku 21-letni Chopin dowiedział się, że Rosjanie zdławili w Polsce powstanie listopadowe, że zdobyli Warszawę. Złapała go za gardło rozpacz. Chwycił pióro i zaczął gorączkowo notować: „…wróg w domu. Przedmieścia zburzone – spalone. O Boże, jesteś Ty! Jesteś i nie mścisz się! Czy jeszcze Ci nie dość zbrodni moskiewskich – albo – alboś sam Moskal!”.

Nie on pierwszy „wadził się” z Bogiem. To samo robili przecież prorocy Starego Testamentu, to samo robił Hiob. Jednak, w przeciwieństwie do nich, Fryderyk pod względem religijnym zaczął stygnąć. Zamieszkał w Paryżu. Wciągnęło go to wytworne, salonowe towarzystwo, które było jak najdalej od religii.

W 1838 roku Fryderyka oczarowała pisarka George Sand. Była jedną z pierwszych feministek. Ubierała się jak mężczyzna, przeklinała i paliła jak smok. Miała dwoje dzieci i była rozwódką. Często zmieniała kochanków. Fryderyk wdał się z nią w romans. Byli kochankami przez dziewięć lat. Na paryskich salonach traktowano ich jak małżeństwo.

W końcu jednak romans się skończył. George Sand wściekła się na Fryderyka i zerwała z nim wszelkie kontakty. Kompozytor popadł w wielkie przygnębienie. Pogłębiła się jego gruźlica. Nie umiał już komponować. „Pobożność, którą z łona matki Polki był wyssał, była mu już tylko rodzinnem wspomnieniem” – napisał o jego ówczesnym stanie Aleksander Jełowicki, serdeczny przyjaciel. Jełowicki był powstańcem listopadowym, a później został księdzem. „Bezbożność towarzyszów i towarzyszek jego lat ostatnich wsiąkała coraz bardziej w chwytny umysł jego, i na duszy jego, jak chmurą ołowianą, osiadał zwątpieniem. I tylko już mocą wykwintnej przyzwoitości jego się stawało, że się nie naśmiewał głośno z rzeczy świętych, że jeszcze nie szydził” – zanotował.

W 1849 roku gruźlica zaczęła Chopina pokonywać. Ksiądz Jełowicki odwiedził go kilka miesięcy przed śmiercią. Padli sobie w objęcia. „Nędzniał i gasł widocznie, a jednak nie nad sobą, ale nade mną raczej zapłakał, użalając się morderczej śmierci brata mego Edwarda, którego też kochał” – zapisał ksiądz.
W czasie rozmowy ks. Aleksander napomknął coś o mamie Fryderyka. – Rozumiem Cię! – przerwał mu Fryderyk. – Nie chciałbym umrzeć bez sakramentów, żeby nie zasmucić matki… Ale ich nie mogę przyjąć, bo już nie rozumiem po twojemu. Pojąłbym jeszcze słodycz spowiedzi, płynącą ze zwierzenia się przyjacielowi. Ale spowiedzi jako sakramentu nie pojmuję. Jeżeli chcesz, to dla twojej przyjaźni się u ciebie wyspowiadam. Ale inaczej, to nie – stwierdził stanowczo.

Ksiądz Aleksander wiedział, że przy takiej spowiedzi nie mógłby udzielić rozgrzeszenia. W ciągu najbliższych miesięcy często odwiedzał Fryderyka. Kompozytor nadal jednak nie chciał słyszeć o sakramencie.

Gdy Chopin umierał, Jełowicki przybiegł do niego. Fryderyk uścisnął mu rękę i powiedział: – Kocham cię bardzo, ale nic nie mów, idź spać!

Wstał ranek. „O Boże litości! Jeżeli dusza brata mego Edwarda miła jest Tobie, daj mi dzisiaj duszę Fryderyka!” – błagał w czasie porannej Mszy ks. Jełowicki. A potem znów ruszył do Chopina.

Fryderyk zaprosił go do wspólnego śniadania. – Przyjacielu mój kochany, dziś są imieniny mego brata Edwarda – powiedział ksiądz Aleksander. A potem poprosił, żeby w ten szczególny dzień Fryderyk dał mu dar. – Dam ci, co zechcesz – odpowiedział Chopin.

– Daj mi duszę twoją! – wypalił Aleksander.
– Rozumiem cię, weź ją! – powiedział kompozytor i usiadł na łóżku.

Jełowicki upadł na kolana. Wspominał: „W sercu zawołałem do Pana: – Bierz ją sam! I podałem Chopinowi Pana Jezusa ukrzyżowanego, składając go w milczeniu na jego dwie ręce. I z obu oczu trysnęły mu łzy. – Czy wierzysz? – zapytałem. Odpowiedział: – Wierzę. – Jak cię matka nauczyła? Odpowiedział: – Jak mię nauczyła matka. Wpatrując się w Pana Jezusa ukrzyżowanego, w potoku łez swoich odbył spowiedź świętą. I tuż przyjął Wiatyk i Ostatnie Pomazanie, o które sam prosił”.

Konanie Chopina trwało przez cztery doby. Zadziwiające było, że mimo straszliwego cierpienia, Fryderyk jaśniał szczęściem. Przyjaciele i przyjaciółki przychodzili się żegnać, około dwudziestu osób stale przy nim czuwało. – Módlcie się za mną! Do widzenia w niebie – mówił im z uśmiechem. Jednak coraz bardziej się dusił. W pewnym momencie zdawało się, że już umarł. Przyjaciele przybiegli z sąsiednich pokojów i ze łzami w oczach zatrzymali się nad łóżkiem. Nagle Fryderyk podniósł powieki. – Co oni tu robią? Czemu się nie modlą? – powiedział. Jełowicki wspominał: „I padli wszyscy na kolana, i odmówiłem Litanię do Wszystkich Świętych, na którą i protestanci odpowiadali”.

Lekarze jeszcze próbowali podtrzymać we Fryderyku życie. – Puśćcie mię, niech umrę. Już mi Bóg przebaczył, już mię woła do siebie! Puśćcie mię, chcę umrzeć! – zagadywał do nich. – Bóg się nie pomylił. On mię oczyszcza. O, jakże Bóg dobry, że mię na tym świecie karze! O, jakże Bóg dobry!
Jednym z ostatnich zdań, które wypowiedział Chopin, było skierowane do księdza Aleksandra: – Bez ciebie, mój drogi, byłbym zdechł jak świnia.

Wszystkich Świętych   Albrecht Dürer (1471–1528) (PD) Ołtarz Wszystkich Świętych Gwóźdź do trumny Małachowskiego

– Przez wiele lat odprawiałem Ofiarę eucharystyczną w intencji mojego brata, a drugi szturm do nieba to Koronka do Miłosierdzia Bożego w jego intencji – opowiada ks. Krzysztof Małachowski, brat Aleksandra, publicysty, posła Unii Pracy.

Autor popularnego programu „Telewizja nocą” zmarł w opinii antyklerykała, który pod koniec życia pojednał się z Bogiem. Jego brat prostuje jednak: – Słowo antyklerykał w stosunku do niego jest nieadekwatne. Kiedy zapytałem swego czasu brata o to, dlaczego walczy z Kościołem, on mi odpowiedział, że walczy nie z Kościołem, ale z głupotą niektórych ludzi w sutannach.

Rzeczywiście, księża często słyszeli od niego ostre słowa. Skąd taka awersja do instytucjonalnego Kościoła? Jego brat wyjaśnia: – Kiedy Aleksander miał 13 lat, zmarł nasz ojciec. Proboszcz naszej parafii oskarżył ojca o zdradę interesów narodowych, ponieważ jako działacz społeczny sprzeciwiał się dyskryminacji ludności ukraińskiej. Był to tak poważny cios, że ojciec tego nie wytrzymał i dostał wylewu krwi do mózgu, co się skończyło zgonem. Na pogrzebie nad trumną ów ksiądz powtórzył swą opinię. W życiu Aleksandra zachwiał się świat wartości, a Kościół był tego świata symbolem. Jest czymś bardzo złym, jeśli ludzie tacy jak ja – ludzie w sutannach – zamiast być narzędziem w rękach Boga i budować dobro, oddziaływają destrukcyjnie na psychikę ludzi, którym mają służyć, szczególnie gdy chodzi o dzieci.

Aleksander przez wiele lat nie przyjmował sakramentów świętych, a kościół omijał szerokim łukiem. Był niesłychanie wyczulony na ludzkie cierpienie, był świadkiem cierpienia osób najbliższych: matki i żony.
– Każda rodzina dotknięta cierpieniem, i to wieloletnim, jest po stronie Chrystusa, mimo intelektualnej kontestacji Kościoła. Jest to paradoks, który można zrozumieć tylko w Chrystusie – zaznacza ks. Małachowski.

– Słowa, które wypowiedział po swoim nawróceniu: „Dziękuję za pojednanie z Bogiem”, na pewno są dla wielu upomnieniem i przypomnieniem, że lepiej późno niż nigdy. Kiedy wypowiadał je, widziałem, że jest szczęśliwy i uspokojony. To pojednanie nie przyszło nagle. Aleksander za tym tęsknił, pragnął tego. Tylko wcześniej nie był postawiony pod pręgierzem, nie umiał sobie poradzić z całym tym bagażem, jaki życie mu narzuciło. Dopiero na progu śmierci dokonała się przemiana. Jej owocem był ostateczny powrót na łono Kościoła.

Ks. Zdzisław Bagłaj, od 12 lat proboszcz parafii św. Jozafata przy ulicy Powązkowskiej w Warszawie, opowiada: – Było u nas wiele pogrzebów ludzi kultury, polityki, sportu. Ludzi, których mało kto podejrzewał o religijność. Ludzie ci często przed śmiercią prosili o katolicki pogrzeb. Ich rodziny uważają zwykle, że ci ludzie nie odeszli od Kościoła, nawet jeśli szli poboczem, jeśli ich droga do Boga była trudna – mówi.

W zeszłym roku na cmentarzu przy Powązkowskiej złożono Zygmunta Kałużyńskiego. – Sam słyszałem w audycji radiowej jego wyznanie, że regularnie czyta Biblię, że ma ona dla niego ogromną wartość. Był antyklerykałem. Ale pogrzeb chciał mieć katolicki. Zresztą, przecież bycie antyklerykałem nie musi oznaczać wrogości do Kościoła. Sam Jan Paweł II przypominał o tym w jednym z listów do księży – dodaje.

Za ile pracujesz?

Niektórych oburzają podobne opowieści. Ale dwa tysiące lat temu w umysłach ludzi słuchających Jezusa też się zagotowało. Zawstydziła ich pewna opowieść. Gospodarz wysłał robotników do winnicy. Za pracę mieli otrzymać po denarze. Jedni harowali w pocie czoła od rana, inni doszli do nich dopiero po trzeciej. W końcu nadeszli też ostatni. Ku zgorszeniu zapracowanych przyszli pod sam koniec dnia! Jakież było oburzenie pracujących najdłużej, gdy wszyscy otrzymali po jednym denarze. Gospodarz odparł: „Przyjacielu, nie czynię ci krzywdy; czy nie o denara umówiłeś się ze mną? Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?”.

Stosunek do takich opowieści jest małym testem wiary. Brutalnie pokazuje, czy przez całe życie człowiek haruje jak najemnik, czy służy Bogu z miłością.

– Rudolf Hess spowiadał się przez cały dzień i dostał rozgrzeszenie. Nie wiadomo, jakie piekło przeszedł w ostatniej chwili – podkreśla znany kompozytor filmowy Michał Lorenc. – Nie wierzymy w możliwość nawrócenia w ostatnich chwilach życia? Przecież wyznajemy, że Bóg jest miłosierny i wszechmogący, a nie niektóre-rzeczy-mogący.

Wszystkich Świętych   Caspar David Friedrich "Brama cmentarna" (PD) Którzy przekroczyli bramę…

Barbara Lekarczyk-Cisek

Znany obraz Caspara Friedricha „Brama cmentarna” (1825-1826, Gemäldgalerie, Drezno) przedstawia wrota cmentarne, ozdobione wyobrażeniami Arma Christi, symbolami pasji Zbawiciela.

Otwierają się one szeroko na piękny krajobraz, wyobrażający elizejskie przestrzenie, pełne zieleni i wysokich drzew, pośród których - niczym naturalny element tego pejzażu - widnieją grobowce i krzyże. A wszystko to - skąpane w złotej poświacie - budzi u obserwatora rodzaj tęsknoty i chęć przekroczenia bramy dzielącej dwa światy. Dwie postacie widoczne po lewej stronie, usunięte w cień, kontemplują odsłaniający się przed nimi widok. Znajdują się po stronie mroku, ale wzrok mają zwrócony ku przyszłości... Owa brama cmentarna w obrazie Friedricha symbolizuje przejście do innego świata, śmierć, ale jest też powtórzeniem słów Chrystusa: „Ja jestem bramą”.

Niech zatem nastrój tego obrazu, a także jego wymowa, będą dla nas zaproszeniem do pogłębionej refleksji o uroczystości Wszystkich Świętych i Zaduszek, kiedy to wspominamy tych, którzy odeszli, a przecież nadal żyją w naszej pamięci i w naszych sercach...

Zanim więc tłumnie, jak co roku, odwiedzimy cmentarze, warto może zastanowić się i nad obecnością śmierci w naszym życiu, i nad tym, jak kultywujemy pamięć o zmarłych, a wreszcie nad samym miejscem - nad cmentarzem.

Chociaż kult zmarłych jest cechą każdej cywilizacji, ba - często owej cywilizacji jedynym śladem - to jednak cmentarz w jego dzisiejszym kształcie powstał stosunkowo niedawno, bo na przełomie XVIII i XIX w. Pierwsi chrześcijanie - aby nie korzystać z cmentarzy komunalnych - od II w. zaczęli chować swoich zmarłych pod ziemią, z obawy przed prześladowaniami. Dopiero w V w. Kościół powrócił do tradycyjnego pochówku. Katakumby zaś, niszczone i ograbiane przez barbarzyńców (wówczas Gotów i Longobardów, ale przecież nie brakuje ich i w naszych czasach), zostały opuszczone (cenne relikwie przeniesiono do kościołów w mieście).

Wzorzec współczesnego cmentarza to francuski Pe`re-Lachaise, zaplanowany na wzór Pól Elizejskich, do dzisiaj zachował romantyczny urok w swojej najstarszej części. Miał być - niczym angielski park - falisty i zadrzewiony, a piękne pomniki miały tonąć w zieleni - jak na obrazie C. Friedricha. W XVIII stuleciu powstaje cmentarz na Powązkach w Warszawie, a niewiele później (początek XIX w.) Cmentarz Rakowicki. Podobnie jak cmentarz paryski, i te są dziełem architektów - powązkowski D. Merliniego, rakowicki - K. R. Kremera, i obydwa mają wygląd parku krajobrazowego. Ukształtowana wówczas koncepcja cmentarza ujmowała „miejsce wiecznego spoczynku” jako połączenie mitycznej Arkadii, Pól Elizejskich, Wysp Szczęśliwych, natury i przyrody, z galerią pamiątek narodowych, panteonem przodków, miejscem wspomnień, refleksji i medytacji. Cmentarz taki miał spełniać w założeniu rolę szczególną: stał się szkołą religii i moralności, a także patriotyzmu. Stwarzał poczucie ciągłości historycznej, wspólnoty korzeni, specjalne miejsce wyznaczając postaciom szczególnie zasłużonym.

C. C. Hirschfeld w „Teorii ogrodów”, wydawanej w latach 1779-1785, opisuje cmentarze: „Sąsiedztwo ciemnego lasu jodłowego i przytłumiony szmer niedalekiego wodospadu pogłębiają świętą melancholię tego miejsca. Drzewa przez swoje brunatne i ciemne listowie powinny nadać scenerii charakter żałobny.(...) Te grupy drzew i zagajniki mogą zawierać w sobie grobowce sławnych ludzi, mogą też być uszlachetnione przez pomniki i tablice pamiątkowe, które podsuwają wędrowcowi takie uczucia i nakłaniają do takich rozmyślań, jakich nie znajdzie on na hałaśliwej scenie świata.(...) Kryte hale, gdzie w rzeźbie lub płaskorzeźbie przedstawione są postacie płaczące i pogrążone w bólu albo gdzie wypisane są krótkie, wzruszające pouczenia dla przechadzających się śmiertelnych, budynki poświęcone żałobie, kaplice śmiertelne, siedziby melancholii, niezliczone pomniki (...). Całość musi być wielkim, poważnym, posępnym i uroczystym malowidłem, które nie ma w sobie nic przejmującego grozą, nic okropnego, które jednak wstrząsa wyobraźnią, a zarazem wzbudza w sercu uczucie litości, delikatne i łagodnie melancholijne”.

Cmentarze w tym ujęciu mają wiele wspólnego z krajobrazami melancholijnymi, właściwymi okresowi sentymentalizmu, który poprzedził romantyczną uczuciowość.

Człowiek XIX w. pragnie rozmyślać przy grobach zmarłych, musi zatem odróżniać ich po jakimś znaku. Stąd rozkwit rzeźby funeralnej, a także pojawienie się grobowców rodzinnych z kaplicami, których ściany zdobią imiona zmarłych i epitafia, a w których można się w skupieniu pomodlić. Wkrótce potem, w drugiej połowie XIX wieku, zaczynają się pojawiać rzeźby-portrety, tworzące niekiedy całe sceny rodzajowe. Pierwsze cmentarne pomniki wzorowały się na pięknych grobowcach kościelnych - i jedne, i drugie czerpały natchnienie ze sztuki starożytnej i neoklasycyzmu.

Romantykom zawdzięczamy także przeświadczenie o przemijalności cmentarzy. Gdy nie ma już społeczności związanej z tym szczególnym miejscem, niszczeje ono, stając się bardziej częścią natury niż kultury.

„Cmentarz żydowski” Jacoba van Ruisdaela (po 1670, Gemäldgalerie, Drezno) został opisany przez J. W. Goethego jako stary cmentarz przykościelny w eseju „Ruisdael jako poeta”:

„Nawet pomniki nagrobne, poprzez stan zniszczenia, w jakim się znajdują, są wskazówką, jak zamierzchły jest czas ich powstania: są jakby pamiątką po samych sobie. (...) Ten stan zdziczenia przenika na cmentarz, a z jego dawnego nastroju cichej pobożności nie zostało ani śladu. (...) Wszelako najważniejsza idea tego obrazu wywiera zarazem największe malarskie wrażenie. Zawalenie się olbrzymich budowli przysypało, spiętrzyło i zmieniło bieg strumienia, który niegdyś płynął spokojnie i równo. Teraz, szukając drogi wśród gęstwiny, zalewa groby. Promień światła, przedzierający się przez ulewę, oświetla kilka pionowych, uszkodzonych już płyt grobowych, zszarzały pień drzewa i krzak, ale nade wszystko napływającą masę wody”.

Blisko siedemdziesięcioletni podówczas autor „Fausta”, patrząc na obraz przedstawiający niszczejący cmentarz, przeżywa melancholijną zadumę wobec przemijania wszystkiego, co ziemskie.

Może więc rację miała św. Monika, matka św. Augustyna, której słowa przytacza autor „Wyznań”: „To nieważne, gdzie złożycie me ciało. Zupełnie się o to nie martwcie. Nic nie jest dalekie dla Boga i nie należy się obawiać, że mógłby On nie rozpoznać u kresu czasu, z jakiego miejsca ma mnie wskrzesić”.

Cmentarz jest nie tylko świadectwem pamięci. Piękny czy skromny, zadbany czy niszczejący - uświadamia nam, że śmierć nie jest wyłącznie końcem i rozkładem, ale drogą wiodącą do lepszego świata - do Boga.

Wszystkich Świętych   Caspar David Friedrich "Opactwo w dębowym lesie" (PD)
 

 

 

 

Wszystkich Świętych   Jack o' Lantern & Toby Ord / CC-SA 2.5 Święci kontra upiory

Agata Puścikowska, Marcin Jakimowicz

Święto Halloween szturmem zdobywa kraj. Czy za lat kilka zamienimy znicze na świeczkę w wydrążonej dyni, a wspomnienia o świętych na przebieranki w czarownice i upiory?

Halloween i uroczystość Wszystkich Świętych. Dwa święta „dotykające” śmierci, ale w kompletnie różny sposób: jedno ubierające ją w maskę rodem z horroru „Noc żywych trupów”, drugie pełne oddechu, światła. Czy można ochrzcić Halloween, tak jak ochrzciło się na przykład walentynki?

„Święto cukierka” lub „święto dyni”, jak pieszczotliwie określa się Halloween w Stanach, od lat szuka sobie miejsca nad Wisłą. Szkoły organizują dyskoteki, na które nie wypada nie przyjść we wdzięcznym przebraniu wampira czy czarownicy, w restauracjach w nocy z 31 października na 1 listopada trwają podobne zabawy dla starszych (i mądrzejszych?), na wystawach wielu sklepów króluje wydrążona dynia. Przed restauracją przy warszawskich Powązkach leży w listopadzie replika trumny.

Trumna jako „ozdoba” zgorszenia już nie budzi. Tym bardziej niewinna dynia. Mile kojarzy się z jesienią, a tylko nielicznym z duszą potępioną. A nawet jeśli i wiemy, że starożytni podświetlali ją, by poinformować, że czczą demony, to przecież nie ma to większego znaczenia. Bo po pierwsze to zabobon, a po drugie chodzi przecież tylko o dobrą zabawę.

Dzieci spaliły dom

W Stanach, Kanadzie i Europie Zachodniej w nocy z 31 na 1 listopada na ulice wychodzą dzieci przebrane za duchy, wampiry i czarownice. Pukają do drzwi domów, wypowiadając przy tym formułkę „Trick or Treat?” (Psikus czy poczęstunek?), co ma nakłonić gospodarza do poczęstowania dzieci garścią wcześniej zakupionych na ten cel słodyczy.

Szaleństwo Halloween ogarnia cały kraj: młodzież prócz domowych imprez i bali przebierańców często odwiedza „Scary Farm” (straszne farmy), czyli zaadaptowane na ten cel duże przestrzenie, przypominające scenerię filmu grozy. Już miesiąc wcześniej dzieci odrabiają prace domowe związane z tym „świętem”, kompletują przebrania (im bardziej odrażające, tym lepiej) i planują, jak udekorować dom. Posesje stają się więc zamkami wampirów, sztuczne nagrobki wystają z większości ogródków. Strach się bać. 31 października w szkołach odbywają się Halloween Partys, na których szaleją dzieciaki w krwawych kreacjach.

– Po raz pierwszy zetknąłem się z tym „świętem” po przybyciu do Detroit – opowiada ks. Jan Karpowicz, chrystusowiec pracujący w Stanach Zjednoczonych – W ciemny i dość zimny wieczór mój kolega postanowił pokazać mi coś, czego dotąd nie znałem. Zobaczyłem na ulicach dzieci przebrane za wiedźmy, kościotrupy, wilkołaki. Apogeum zdziwienia, a może bardziej przerażenia, wywołał we mnie płonący dom (dla niektórych święto było wspaniałą okazją, by spalić opuszczone domostwa). Patrząc z perspektywy czasu, było to dla mnie niepokojące spotkanie z inną „kulturą”.
Jednak do głębszej refleksji zmobilizował mnie film „Halloween – Trick or Treat”, który w jasny sposób wskazał, że korzenie tego święta wywodzą się z czarnej magii, a nawet satanizmu. – Nie jest przypadkiem, że Anton Szandor La Vey, autor „Biblii szatana”, powiedział, że „Halloween jest najważniejszym dniem w roku dla kościoła szatana” – opowiada specjalista od sekt o. Aleksander Posacki SJ. – Nie dziwi więc, że tę noc łączy się z praktyką tzw. czarnych mszy.

To święto wszelkiej maści neopogan, okultystów i spirytystów. Bo Halloween ma swoje korzenie w modnej wśród okultystów kulturze Celtów, którzy witali Nowy Rok właśnie 1 listopada. W wigilię tego święta czcili boga śmierci Samhaina. Wierzyli, że tej właśnie nocy pozwala duchom zmarłych powrócić tam, gdzie żyli wcześniej. Celtyccy kapłani (druidzi) nakazywali wówczas rozpalanie wielkich ognisk. Na ołtarzach poświęcano bogowi śmierci resztki plonów, zwierzęta, a nawet ludzi. Wokół stosu odurzeni, w stanie transu, Celtowie tańczyli taniec śmierci, zapraszając – i wypuszczając zarazem – duchy ciemności. W tradycji amerykańskiej to kalendarzowe już „święto” Halloween wygląda pozornie niewinnie. Dzieci przebierają się za czarownice, wampiry, duchy czy diabły. Problem polega jednak na tym, że wszystkie te postaci w tradycji duchowości chrześcijańskiej związane są z osobą szatana. Obcowanie z tymi tematami, choćby tylko na poziomie znaczeń i zabawy – może przygotować otwarcie się na tę niebezpieczną i realistycznie pojętą rzeczywistość duchową. Fantazje Halloween dotyczą zmarłych, którzy powracają. Jednak zamiast modlitwy, mamy ich przyzywanie i zaklinanie – martwi się ojciec Posacki.

Wszystkich Świętych   Jack o' Lantern & Toby Ord / CC-SA 2.5 Ostatni taki bal

– Uwaga, dzieci! W sobotę urządzamy bal przebierańców. Zbliża się Halloween – ogłosiły zakonnice w polskiej sobotniej szkole przy parafii św. Jakuba w Chicago. Na balu tańczyło sporo pierwszoklasistów. Nie było tylko Dominika. Po kilku dniach nauczycielka zawołała go i spytała: Dlaczego nie byłeś na balu przebierańców? Wszyscy się świetnie bawili. Nawet pani przebrała się za biedronkę! – Nie byłem, bo my w domu nie obchodzimy Halloween. – A dlaczego? – Bo, bo... Bo my wierzymy w Pana Jezusa – odparował chłopczyk.

Nauczycielkę zatkało. Pobiegła do dyrektorki szkoły, zakonnicy i opowiedziała o zajściu. I, co najciekawsze, był to ostatni Halloween w historii szkoły. – To był ostatni rok, kiedy Jakubowo świętowało to kretyństwo – śmieje się Michasia Joniec, mama Dominika. – W Stanach szaleństwo jest na tyle powszechne, że nawet przy niektórych katolickich parafiach budowane są labirynty strachów, organizuje się zabawy i bale przebierańców. My co roku zabieramy dzieci ze szkoły w dniu Halloween. W sekretariacie jako powód absencji wpisuję, że chcemy uniknąć Halloween. Zauważyłam, że jest jeszcze jedna taka rodzina jak my. Musimy się w tym dniu dobrze rodzinnie zorganizować. Kiedyś Domowy Kościół organizował coś dla dzieci, ale bez przebierania, bo od tego jest karnawał. Teraz robimy coś sami albo w małych grupach. Ludzie zabierają dzieciaki do parku wodnego. My jeździmy do lasu albo na działkę do znajomych. – Na początku było to trudne, ale teraz już wszyscy się do tego przyzwyczaili. Zebrała się już spora grupka antyhalloweenowych rodzin – dopowiada Jacek, mąż Michasi.

Mamo, a dlacego ja nie strasę?

Maria i Krzysztof Marchwicowie od kilkunastu lat mieszkają w kanadyjskiej Ottawie. Są praktykującymi katolikami. Jednak i oni stanęli przed dylematem: pozwalać dzieciakom na przebieranki i odwiedzanie domów, czy nie? – Raz jedyny, za namową koleżanki, puściłam dzieci z dzieciakami z sąsiedztwa – opowiada Maria. – Do tej pory mam wyrzuty sumienia. Moje dzieci nie przebrały się za wampiry, nie malowały upiornie twarzy, ale i tak uważam, że źle postąpiłam. Brałam udział w czymś, co po pierwsze zupełnie jest nam obce kulturowo, a po drugie – co może być niebezpieczne.

Maria, jak wielu katolików zza oceanu, oglądała popularny w środowiskach chrześcijańskich film o „świętowaniu” Halloween. Przeraziła ją zwłaszcza wypowiedź byłego satanisty, który opowiadał o rytualnych mordach dokonywanych na dzieciach właśnie w ostatnią noc października. – Największe wrażenie zrobiły na mnie wypowiedzi policjantów, którzy częściowo potwierdzali opowiadanie satanisty – mówi Maria. – Zdecydowaliśmy więc z mężem: ani my, ani nasze dzieci nie uznajemy Halloween. Hmm. „My nie uznajemy” – brzmi w miarę prosto, ale jak wytłumaczyć to dzieciom? – Jest to o tyle trudne, że dzieci z sąsiedztwa, nawet te z katolickich rodzin, „świętują” – opowiada Krzysztof Marchwica. – Nasze nie chcą być „gorsze”, nie chcą się wyróżniać. Wiadomo, czym dla dwunastolatki są rówieśnicy…

Holy wins!

Marchwicowie, jak i wiele innych katolickich rodzin na Zachodzie, musieli odnaleźć się w trudnej sytuacji. W ciągu dnia starają się wyjeżdżać. Ich dom rzuca się w oczy: nie jest udekorowany. Nie chcą każdemu pukającemu do drzwi dziecku tłumaczyć albo odmawiać… A dla swoich dzieci, razem z innymi rodzinami z parafii Zwiastowania Pańskiego (parafia kanadyjska), stworzyli alternatywę. – Wiedzieliśmy, że sam zakaz niczego nie zmieni i może tylko sprowokować bunt. W miejsce braku halloweenowej zabawy stworzyliśmy inną. Nasze dzieci uczestniczą w All Saints Party. Przebierają się za… świętych, anioły, postaci z Biblii. Organizowane są konkursy na związane z Biblią tematy, jest też taniec i muzyka, słodycze. Musiało to być atrakcyjne, żeby bez żalu nie uczestniczyły w Halloween. Natomiast w polskiej parafii św. Jacka, do której też jeździmy, organizowana jest tzw. Zabawa Niebiańska – jest taniec, konkursy, paczki ze słodyczami. Podobne zabawy są w wielu parafiach katolickich (również w protestanckich) na Zachodzie.

Ciekawy pomysł zrodził się w Paryżu. Od kilku lat organizowane są tu czuwania modlitewne dla młodzieży. Nazywa się je „Holy wins” – czyli „Święty zwycięży”. Młodzi śpiewają, modlą się, spędzają razem czas. Kilka tysięcy z nich bawi się podczas koncertu przed kościołem Saint Sulpice. Są poza domem i jest ich wielu – a to już sporo dla nastolatka. A gdy dodać do tego naturalną u młodzieży tendencję do bycia kontra (np. wobec komercji, ale również głupiej mody), to i modlitwa zamiast nakręcanego przez speców od reklamy „święta” staje się atrakcyjna.

Wszystkich Świętych   Jack o' Lantern & Toby Ord / CC-SA 2.5 Polska przeciw, a nawet… za

Polacy 1 listopada czczą Wszystkich Świętych, a dzień później wspominają bliskich zmarłych i modlą się za dusze cierpiące w czyśćcu. Wielu ludziom nad Wisłą nie przeszkadza to jednak wystawiać w oknach dynie ze świeczką, szykować strojów wiedźm dla ośmiolatek czy w przebraniach rodem z horroru bawić się do rana w restauracjach i pubach.

„A co w tym właściwie złego” – wzruszają ramionami. I podają argumenty: że Halloween jest fajny i śmieszny, że trzeba się przecież zabawić i „odreagować”, że nie można być „świętszym od papieża”, że przecież to zwykły świecki zwyczaj i nikomu krzywdy nie robi.

– Ech, nie ma co przesadzać i histeryzować – uważa Anna z Warszawy. – Trzeba do sprawy podejść z humorem i minimalizować ważność tego święta. My nasze dzieci przebierzemy za kowboja i księżniczkę. Będą się cieszyć, nie poczują się gorsze i „inne”. No i znaleźliśmy dla dzieci wytłumaczenie: powiedzieliśmy im, że Halloween to takie wesołe przygotowanie do Uroczystości Wszystkich Świętych. Dziś my się cieszymy, a jutro zbawieni świętują w niebie. – Takie pomieszanie pojęć to częste zjawisko: neopogańskie święto traktuje się jak dobrą zabawę… – mówi dr Joanna Jarzębińska-Szczebiot, prowadząca w archidiecezji białostockiej punkt informacji o sektach i nowych ruchach religijnych. – Według mnie, zabawa Halloween jest po prostu oswajaniem najmłodszych z kulturą śmierci. Tracimy poszanowanie dla życia, a co za tym idzie „oswajamy” rzeczywistość demoniczną, wracamy do kultów pogańskich. Dzieciom najłatwiej przekazać wszelkie treści za pomocą zabawy.

Wtedy chłoną je najszybciej i przyjmują za swoje. No i rośnie pokolenie, dla którego nie ma większej różnicy między Zaduszkami a Halloweenem… A miedzy tymi świętami jest ogromna różnica. – To wiara uwalnia z lęku, to Chrystus zmartwychwstały pomaga przełamać strach wobec śmierci, wobec niepojętej dla stworzeń tajemnicy przemijającego życia: „Nie lękajcie się”, powiada. Bez wiary jesteśmy skazani na zabobon, magię, „majstrowanie” przy niepojętości Tajemnicy... – opowiada ks. prof. Jerzy Szymik – To jeden z najważniejszych darów chrześcijaństwa dla ludzkiej kultury: uwolnienie od irracjonalnego strachu, wiara wspierająca rozum w drodze ku temu, co niesie pewność ocalenia, nadzieję, światło. Myślę, że Halloween (i tym podobne) są (świadomą bądź podświadomą) próbą (nieskuteczną zresztą) ocalenia tego, czego spodziewamy się po religii. Ale religia żyje wiarą. Bez wiary pozostaje z religijnego obcowania z Tajemnicą jedynie erzac, pusty jak wydrążona dynia...

Święto chały

– U mojej córki w przedszkolu była zabawa z okazji Halloween. Moje dziecko stwierdziło: Mamusiu, a wiesz, ci z zerówki to mieli HAŁOLIN – napisała internautka – Mnie się to skojarzyło z ... chałą. – W szkole moich synów, rok temu, odbyła się taka zabawa. Nie chcieliśmy ich puścić, ale nalegali – opowiada Ewa Curyło z Krakowa – W końcu zgodziliśmy się. Warunek: bez makabrycznego przebrania. Myślałam, że będę mogła zobaczyć, co się tam dzieje, niestety, rodzice nie mogli w zabawie uczestniczyć. Byłam wściekła, że pozwoliłam. Zapytaliśmy potem chłopców, jak było. Odpowiedzieli, że niespecjalnie im się podobało... Ucieszyliśmy się. W tym roku już nie idą.

Ewa, po nauczce, którą dostała, zaczęła zastanawiać się nad argumentami „przeciw”: – Szukałam i znalazłam: diabeł nie wkracza w życie tam, gdzie jest coś poważnego i na serio. Największym jego zwycięstwem jest to, że ludzie w niego nie wierzą i robią z niego zabawę. Wchodzi w życie dzieci tak „niewinnie”. Poza tym razi mnie połączenie naszej tradycji z Halloween. Nie chcę, by ostatnim wrażeniem, jakie dzieci wyniosą ze szkoły przed pierwszym listopada, były kościotrupy i czarownice. To jakiś absurdalny kult śmierci. A co zrobić, gdy nowe „święto” dosłownie zapuka do naszych drzwi? – W ubiegłym roku przyszły do nas przebrane dzieci, ale im powiedziałam, że dziękujemy, nie „świętujemy” Halloween – opowiada Maria Tenerowicz z Marek. – Dzieci odeszły, a ja żałowałam… Powinnam z nimi porozmawiać, spróbować wytłumaczyć… Może za rok się uda?
 

Święci bez aureoli

Ks. Bogusław Nadolski TChr

Liturgiczna uroczystość Wszystkich Świętych każe radować się szczęściem wyniesionych do chwały ołtarzy, ale zwraca także naszą uwagę na dokonujące się współcześnie zmiany w ikonografii (czyli w sposobach ich przedstawiania – red.).

W wielu kościołach uwagę przykuwają postaci np. świętej przedstawionej w błogosławionym stanie czy małżonka wędrującego z plecakiem na ramionach, z którego wyłania się cudowna wręcz twarz dziecka – owoc ich miłości. (...) Nowe tendencje w ikonografii koncentrują się nie tyle na osobie, ile na dziele, którego dany człowiek dokonał w mocy Boga. Osoba świętego jest jakby mniej ważna. (...)

Ikonograficzne przedstawienia nie zmierzają bezpośrednio do sprowokowania oddawania czci świętym lub błogosławionym, ale skupiają się na inspirowaniu życia innych i na motywacji troski o jego jakość. (...). Wydaje się, że ta tendencja zasługuje na uwagę i naśladowanie, może także na zrezygnowanie z tradycyjnych aureoli czy nimbów, wzniesionych oczu, przekrzywionej głowy itp. Święty przecież nie jest odludkiem, istotą wyizolowaną, ale jak najbardziej tkwi w społeczności, jest jej wyborną cząstką.

Taki styl ikonograficzny odsyła do wspólnoty świętych, biorącej przecież początek tu, na ziemi. Wyraża potrzebę kanonizowania przez współczesnych ludzi bardziej niż poprzez oficjalny akt papieski, chociaż ten ostatni jest nieodzowny. Proponowane zmiany znajdują uzasadnienie w fakcie, że święty aktualizuje działanie Boga przez Chrystusa w Duchu Świętym tu i teraz, na aktualnym etapie historii zbawienia.

Bal w niebie

ks Leszek Smoliński

Wśród różnych form rozrywki spotykamy te dostojne, uroczyste bale. Bal to synonim rozrywki dla wybranych, w najlepszym towarzystwie. Nie zaprasza się tam nikogo, kto się czymś splamił, nie zdarza się nic w tym towarzystwie nagannego, obowiązują specjalne stroje. Te ziemskie kategorie zabawy próbujemy przenieść także na rozumienie spraw związanych z wiarą. Przypomina nam o tym choćby piosenka Budki Suflera: „Bal wszystkich świętych”. Jakże jednak obraz niebieskiej „krainy łagodności” jest daleki od ziemskiej „krainy przemocy”.

O balu nad balami – królewskim balu wszystkich świętych w obecności Króla wieków – słyszymy 1 listopada. Uroczystość Wszystkich Świętych jest często jednak mylona w swojej treści z następującym po niej – 2 listopada - wspomnieniem Wszystkich Wiernych Zmarłych (w tradycji polskiej zwanym Dniem Zadusznym). Zamiast radować się wraz ze świętymi i wspierać tych, którzy jeszcze mają co nieco do odpokutowania, ale Boże Miłosierdzie już wysłało im zaproszenie na „Bal świętych”, my epatujemy się często udawanym smutkiem, kojarzymy naszą przyszłość zamiast z Bogiem – z pogańskimi zabawami w Halloween. I można by żartobliwie powiedzieć, że Pan Bóg z tym naszym smutkiem to ma strasznie dużo pracy, szczególnie jeśli trwamy w przywiązaniu do nie do końca dla nas zrozumiałych zwyczajów.

Na bal dobrze iść w towarzystwie. Jednokierunkowa „ścieżka miłości” do nieba jest przeznaczona do tego, abyśmy wędrowali nią wspólnie. Oczyszcza nas to z egoizmu i mniej lub bardziej brutalnego „rozpychania się łokciami”. Tam nie wpuszczają tych, co to „krzykiem i rykiem” chcieliby wejść, pomijając innych. A „po znajomości” (tylko z Bogiem i bez „propozycji korupcyjnych”) wchodzą tylko ci, którzy tę znajomość pielęgnowali w ziemskim życiu. „Miejsca” na pewno wystarczy dla wszystkich.

Kościół pokazuje, że droga do udziału w „niebieskim balu” wiedzie przez szarą codzienność, nie tylko kapłańską i zakonną, ale i małżeńską. Na bal najlepiej iść z żoną albo mężem. Mamy już dwie pary małżeńskie, które Kościół oficjalnie wyniósł do chwały ołtarzy –wobec następnych są prowadzone procesy beatyfikacyjne. Maria i Alojzy Beltrame Quattrocchi – po raz pierwszy w historii Kościoła – zostali wyniesieni do godności ołtarzy 21 października 2001 roku właśnie jako małżonkowie. Ich historia rodzinna przeplata się z wielkimi wydarzeniami historycznymi, jakimi były dwie wojny światowe, rozwój faszyzmu, Ruch Oporu i odbudowa państwa. Kościół wskazuje jako wzory świętych ludzi zanurzonych w codzienności, odkrywających w sobie głębię życia chrześcijańskiego. Jeśli przyszłość ludzkości leży w rękach rodziny, to nie można podważać cichej świętości tak wielu matek i ojców. Ojciec Święty Jan Paweł II powiedział, że Quattrocchi są błogosławieni „nie mimo że byli małżonkami, ale ponieważ byli małżonkami i rodzicami czworga dzieci”.

Wszystkich Świętych   Roman Krajewski Kadr z widowiska "Exodus"

Kolejna para małżeńska, Ludwik i Zelia Martin – rodzice św. Teresy od Dzieciątka Jezus – została ogłoszona błogosławionymi 19 października 2008 r. we francuskim Lisieux. Zapewne większość mieszkańców rodzinnego Alençon uważała ich za zupełnie zwyczajne małżeństwo, niektórzy może za zbyt zasadniczych w sprawach moralnych i religijnych. A może jednak już wówczas stanowili dla niektórych sąsiadów wzór życia rodzinnego? Czego mogą nauczyć współczesnych małżonków, rodziców? Jako bardzo gorliwi katolicy, rozpoczynali każdy dzień od Mszy św. Rzeczą świętą były dla nich: niedzielny odpoczynek, modlitwa rodzinna, uroczystości liturgiczne kształtujące rytm całego roku. Surowo przestrzegali postów. W tym wszystkim jednak cieszyli się, gdy na przykład ich córki były modnie i ładnie ubrane. Powołanie chrześcijańskie rozumieli jako troskę o drugiego człowieka: posadzenie włóczęgi przy swoim stole, znalezienie mu miejsca w przytułku dla nieuleczalnie chorych, odwiedziny u samotnych starców, chorych i umierających, obrona źle traktowanego dziecka. Małżeństwo Martin było niezwykle zgodne, bo – jak pisała Zelia w jednym z listów – „nasze uczucia były zawsze nastrojone na jeden ton”.

Czyżbyśmy musieli czekać na specjalne zaproszenie do życia chrześcijańskiego? Przecież każdy z nas otrzymał je na chrzcie świętym. Problem jednak w tym, czy nie leży ono gdzieś głęboko w szufladzie i nie pożółkło ze starości. Bo jeśli tak się dzieje, nasz „bilet” na niebieski bal trzeba uaktualnić. A warto.

Wszystkich Świętych   Józef Wolny /Foto Gość *** zapalam w sercu płomień miłości wspominając tych co odeszli *** Szczypta poezji

Ks. Leszek Smoliński


Płomień miłości

zapalam w sercu
płomień miłości
wspominając tych
co odeszli

ks. Twardowski mawiał
że można odejść
i wciąż być blisko

tak dzieje się
ze świętymi
którzy stali się
naśladowcami boskiego Mistrza
- tak jak On trwają

30.10.2007



Oni oczekują

gdy odchodzili
pewnie wierzyli
że jedynie MIŁOŚĆ ocaleje

teraz oczekują na
WIDZENIE
- trwają w przedsionku szczęśliwości

tam jest już wieczność
wierni w miłości
będą przy NIM trwali

30.10.2007


kolory świętości

święci żyją
w kolorze nieba
każdego dnia
odbijając w sobie
barwy tego
co jest na ziemi

niewidzialna doskonałość
przenika
widzialną niedoskonałość

świętość
dopełnia cienie światłem
godzi biel z czernią
każdą chwilę
nasyca blaskiem Miłości

30.10.2008

Oswajanie śmierci

Marcin Jakimowicz

Zakonnik podszedł do umierającego brata, poklepał go po ramieniu i rzucił: „Trzymaj się”. A tamten jęknął: „Łatwo powiedzieć”. Czy da się zajrzeć śmierci w oczy bez histerii i panicznego strachu? Czy można na nią czekać spokojnie, sącząc coca-colę?

Wszystkich Świętych   Józef Wolny /Foto Gość – Jak ma wyglądać mój pogrzeb? Ma być świętem – opowiada brat Tomasz Regiewicz. Na zdjęciu z ikoną zmartwychwstania.

W naszym mieście, Sztokholmie, 90 proc. zmarłych jest poddawanych kremacji. Ponad 45 proc. urn z prochami pozostaje nieodebranych przez rodziny. W ostatnim czasie zauważyliśmy ogromną liczbę pochowków bez żadnej specjalnej ceremonii – opowiadał w programie „Raport Specjalny” Boerje Olsson, dyrektor techniczny cmentarza. – Pracownicy krematorium nie wiedzą, czyje zwłoki spalają. Znają tylko numer identyfikacyjny nieboszczyka. W wielu środowiskach pojawiają się głosy, jak najlepiej ekonomicznie wykorzystać fakt masowych kremacji. Czy do ogrzewania własnego budynku, jak w naszym krematorium, czy też, jak w drugim sztokholmskim krematorium, jako podłączenie do systemu ogrzewania miasta, co jest lepszym rozwiązaniem.

Dramat. Czy można umierać inaczej? Żyjemy w kulturze, która na słowo „śmierć” reaguje histerycznie. I pakuje ją albo w „Powrót żywych trupów”, albo w żenujące prowokacje Marilyna Mansona. Kultura śmierci nie mówi o śmierci, bo się jej panicznie boi. Chrześcijanie mają w sobie świętą bezczelność. Mówią głośno: śmierć została pokonana. Co wcale nie znaczy, że poklepują ją po ramieniu i nie wycierają łez nad grobami bliskich. Trudno pisać o śmierci, a jeszcze trudniej jej zakosztować. Znajomy muzyk neofita paradował przed laty po ulicach w koszulce „Ready to die” (Gotowy, by umrzeć). Do czasu, gdy jego rodzina otrzymała list z pogróżkami. Ktoś napisał, że wydano na nią wyrok śmierci. Wisielczy humor? Poważna groźba? Nie wiadomo. Wystarczyło, by znajomy przestraszył się i przestał udawać chojraka. Schował koszulkę do szafy.

Czekał, sącząc coca-colę
Gdy pierwszy raz zapukałem do nietypowego klasztoru kapucynów na katowickim Załężu, zafascynowała mnie rozmowa braci. Przy stole siedziało trzech brodatych zakonników, którzy przed laty zamieszkali w brudnym, odrapanym familoku. Nie przyjmują pieniędzy za posługi duchowe, a gdy są głodni, żebrzą po domach o chleb. Jeden z nich czuł się bardzo słabo. – Tomek od dawna opowiada o tym, jak ma wyglądać jego pogrzeb – rzucili bracia. – Da się oswoić śmierć? – pytam brata Tomasza Regiewicza – Tak. Da się. Ktoś może powiedzieć: mówię tak, bo mam dopiero czterdzieści kilka lat i śmierć nie zagląda mi codziennie w oczy. Ale kto wie? Nie znamy dnia ani godziny. Nie wiem, czym jest śmierć. Nie będę tego wiedział aż do chwili, gdy sam będę umierał. To jednorazowe doświadczenie. Widziałem jednak ludzi gotowych na śmierć. W Krakowie mieszkał brat Romuald – święty człowiek. Miał ponad dziewięćdziesiąt lat. Był pogodny, przygotowany, czekał.

Nie robił żadnych duchowych fikołków, cudem było jego życie, przylgnięcie do Jezusa. Dwa razy przeżył wylew i bracia myśleli, że już się nie podniesie. A on wstawał. Spisał testament, żegnał się z braćmi. Kochał życie, ale nie trzymał się go kurczowo. Nie biegał od lekarza do lekarza. Żył spokojnie. Pił coca-colę, a bracia kręcili głowami: „Ojcze, niech ojciec to zostawi. Ta coca-cola taka niezdrowa”. A on na to: „Niezdrowa, niezdrowa, ale jaka dobra!” (śmiech). Ja nie boję się mówić o śmierci. Może dlatego, że będąc w szkole średniej, przeżyłem już pewien rodzaj umierania? Potężny kryzys, zawirowanie, utratę sensu życia. Myślałem realnie o samobójstwie. Patrzyłem na świat z wysokości dziesiątego piętra bloku w Zabrzu i wszystko wydawało mi się przeraźliwie płaskie. To wiązało się też z dramatycznym zerwaniem ważnych dla mnie relacji. Nie widziałem żadnego sensu w tym, by zbudzić się następnego dnia, ubrać się, zdawać jakieś egzaminy. Po co? Od chwili, gdy spotkał mnie Pan Bóg, widzę jedyną perspektywę życia: być Jego synem, pełnić Jego wolę. Co wcale nie znaczy, że potrafię to robić.

Padłeś? Powstań

Ojciec Augustyn Pelanowski w książce „Umieranie ożywiające” pisze, że trudniejsze od umierania fizycznego jest umieranie z dnia na dzień. Dla braci, żony, dzieci, wspólnoty. Czy ono przygotowuje na spotkanie ze śmiercią fizyczną? – pytam brata Tomasza. ¬– Tak. Z całą pewnością. Śmierć przychodzi każdego dnia. Tak jak niebo przychodzi już teraz. Pan Bóg daje nam już teraz możliwość przechodzenia ze śmierci do życia. Jak? Przez pokorę, zdolność wejścia w odrzucenie. Świetnie pokazuje to historia św. Franciszka. Kapituła namiotów, nieprawdopodobna liczba pięciu tysięcy braci skupionych wokół Biedaczyny. I nagle powstaje pękniecie: jego bracia (nie obcy – bracia!) mówią: nie chcemy żyć według reguły, którą napisałeś, nie chcemy byś nam przewodniczył. Kim jesteś? Mamy ludzi po Sorbonie. A ty? I co robi odrzucony Franciszek? Pisze „Pieśń o radości doskonałej”. Czym jest ta radość, pyta go brat, a Franciszek wyjaśnia, że jeśli dojdą do klasztoru, a odźwierny nie otworzy im bramy, zostawi zziębniętych na śniegu, a potem zelży obu, oskarży o zbójeckie zamiary oraz sponiewiera, a oni przyjmą to pogodnie, myśląc o mękach Jezusa – będzie to właśnie radość doskonała.

– No dobrze, a jak ma wyglądać brata pogrzeb? – pytam. – Ma być świętowaniem tego, że znalazłem się w Ojcu. Widziałem takie pogrzeby na drodze neokatechumenalnej. Trumnie towarzyszy procesja śpiewająca pieśni o zmartwychwstaniu. Gdy spuszcza się ją do grobu, śpiewa się „Credo”. Słowa „wierzę w ciała zmartwychwstanie” brzmią wówczas niesamowicie wyraziście. Bracia długo stoją i śpiewają. Nic dziwnego. Zaczyna się życie. Pamiętam jeden z pogrzebów. Na miejskim kąpielisku utopił się chłopak. Gdy w czasie Mszy jego ojciec wstał i zaśpiewał psalm: „O Panie, moje serce nie ma już pretensji”, po plecach chodziły ciarki. Ufam, że Pan Bóg zastanie mnie w momencie powstającym. Jest genialna opowieść Ojców Pustyni. Do jednego z nich przyszedł młodzieniec: „Abba, upadłem”. „To powstań” – usłyszał. Niebawem znów zapukał do drzwi starca. „Znów upadłem”. „To powstań”. Gdy sytuacja powtórzyła się kilka razy, nowicjusz nie wytrzymał: „Mam dość! Ile razy mam tak powstawać?”. „Tyle razy, by Chrystus, gdy przyjdzie, zastał cię powstającym”. Padłeś? Powstań. Nie, nie. To nie jest reklama napoju Powerade.

Wszystkich Świętych   Józef Wolny /Foto Gość – Jak ma wyglądać mój pogrzeb? Ma być świętem – opowiada brat Tomasz Regiewicz. Na zdjęciu z ikoną zmartwychwstania. Taniec śmierci
Na ogromnym obrazie w klasztorze dominikanek w Świętej Annie trwa taniec śmierci. Wirują szkielety i ludzie. Nie ma już księcia, biskupa czy zwykłego chłopa. Wszyscy są równi. – Wobec śmierci jesteśmy bezradni jak dzieci – opowiada siostra Józefa, dominikanka. – Ale wprost z Krzyża Chrystusa, w podarunku otrzymujemy „pakiet oswajania śmierci”, zawierający nadzieję Życia nie z tej ziemi. Dzieje się to przez moc Eucharystii, w obecności Maryi broniącej „nas grzesznych teraz i w godzinę śmierci naszej”. Jak odebrać ten Dar? Jak to jest praktycznie? – Kilkanaście razy towarzyszyłam osobom, które umierały. Wobec tej tajemnicy czułam się zawsze jak mały Dawid z procą przed potęgą Goliata – mówi siostra. – Wiele lat byłam infirmerką – siostrą opiekującą się w klasztorze chorymi. Wiadomo, że dla chorych przychodzi kiedyś kres. Te doświadczenia uczyły mnie wchodzenia w misterium umierania. Bo umieranie to misterium. Jak narodziny. I tak jak przy narodzinach potrzebna jest położna, tak najbliżsi przy umieraniu. Przy „narodzinach dla nieba” powinny być inne osoby, kapłan, bliscy – którzy wezmą za rękę i pomogą przejść na druga stronę. To niesamowicie ważne! Pozostawiamy najchętniej misterium śmierci szpitalom i zakładom pogrzebowym. Czy to jest w porządku? Przecież Jezus mówi: „Czuwajcie! Nie bójcie się – przyjdę jako Oblubieniec”. Mawiamy: „Jakie życie, taka śmierć”. Coś w tym jest... Czy będzie spokojnie myślał o śmierci ten, kto całe życie uciekał od tematu wieczności, kto żył z dala od Światła? Jego niepokoje zagłuszą go, a śmierć może być chaotyczna.

Wszystkich Świętych   Józef Wolny /Foto Gość To nie ja oswajałam śmierć. To osoby umierające mnie z nią oswajały. Stałam jak kołek w płocie

Pierwszy kontakt ze śmiercią? – To totalne zagubienie i zawstydzenie – opowiada dominikanka. – Przed wstąpieniem do zakonu pracowałam w szpitalu. Z ekipą lekarską weszliśmy do sali chorych. Na łóżku leżał człowiek z podłączonym monitorem. W naszej obecności kreska na monitorze przestała drgać. Zrobiła się prosta i długa. Umarł człowiek, a ja nic. Stałam jak kołek w płocie. Ja, chrześcijanka, nie zrobiłam nawet znaku krzyża. Nikt nie uczynił żadnego gestu. Poszliśmy dalej. Zero. Kompletna nijakość. To był mój czyściec. Ale też i pierwszy krok. Błogosławiona chwila. Musiałam zadać sobie pytanie, jak stanąć wobec śmierci. To nie ja oswajałam śmierć. To osoby umierające mnie z nią oswajały. Przez swe odchodzenie mówiły: „Nie bój się towarzyszyć. Bądź ze mną”. Gdy jakaś siostra umiera, to po prostu z nią się jest. Siedzi się przy niej, trzyma za rękę, rozmawia, modli się razem, śpiewa... Jest też pokropienie wodą święconą i palenie gromnicy. Duchowo jesteśmy jak naczynia połączone.

Doświadczałam tego wiele razy. Przed kilkoma tygodniami umierała nasza siostra, święta osoba. Ale i jej śmierć pokazała mi jedno: człowiek „spada z rumaka aktywizmu” i w umieraniu staje się bezradny jak dziecko. Kiedyś w umierającej siostrze zobaczyłam małą dziewczynkę mającą przeskoczyć kałużę, za którą stoi i wyciąga ręce stęskniony tata. A ona nad taflą wody waha się – boi się skoczyć. Trzeba stanąć przy niej, podać rękę i szepnąć: „Skacz! Nie bój się! Tata cię złapie!”. – Zastanowiło mnie, że zarówno ludzie żyjący z dala od Kościoła, jak i pobożne mniszki, gdy przychodzi godzina śmierci, mają takie same rozterki. Podeszłam kiedyś do ciężko chorej siostry i spytałam: „Czemu jesteś taka smutna?”. A ona powiedziała: „Bo czuję, że już blisko moja śmierć”. Zastanowiłam się i przyznałam – tak, to poważna sprawa. I zaczęłam tworzyć opowieść: „Siostro, nie będziemy się bać. Na rękach, jak skarb, zaniesiemy siostrę aż do samych drzwi. A tam już wyciąga po siostrę dobre ręce sam Bóg i Matka Boża, i siostry, i rodzina, i całe niebo świętych”. Śmierć to takie drzwi, przez które idziemy w nowe życie.

– Zobaczyłam, że ta mocno doświadczona życiem kobieta potrzebowała tej opowieści! Powiedziała mi to, co kiedyś wcześniej chory tata: „Mów mi o Bogu i o mnie”. Człowiek potrzebuje w tym momencie zwiastuna słowa Bożego. Skoro Jezus Chrystus, umierając, wołał bezradnie: „Boże mój, czemuś mnie opuścił”, to nie dziwmy się, że i nam ta próba nie jest oszczędzona. Pomyślałam sobie: daj Boże, by i w godzinie mojej śmierci był ktoś, kto porozmawia ze mną szczerze, bez złudzeń, owijania w bawełnę i zmiany tematu… – Znajomy zakonnik – przerywam – opowiadał mi kiedyś, że podszedł do umierającego mnicha, poklepał go po ramieniu rzucił: „Trzymaj się”. A tamten jęknął: „Łatwo powiedzieć…”.

Wszystkich Świętych   Józef Wolny /Foto Gość To nie ja oswajałam śmierć. To osoby umierające mnie z nią oswajały. Umiera tata

– Rok przed śmiercią mojego taty zmarła ciocia – opowiada siostra. – Miała – jak to się mówi – szczęśliwą śmierć. Po kilku miesiącach termin „szczęśliwa śmierć” wybuchnął w rozmowie z tatą. Czułam kotłujące się w nim emocje. Nie umiał połączyć pojęć „śmierć” i „szczęście”. Zaczęła się dyskusja, w której wyjaśniłam, że mam na myśli okoliczności śmierci. Taty reakcja wyczuliła mnie, by nie mówić zbyt łatwych ogólników o śmierci. Mówienie wydaje się proste, dopóki nie dotyczy mnie osobiście. Tata bardzo cierpiał, ale nie buntował się. Był niewidomy, stracił nogę, chorował na cukrzycę. Zrozumiałam, co dla niego znaczy: „nie mów: szczęśliwa śmierć”. Ona jest zła i straszna. W śmierci nie ma nic dobrego i pięknego. Śmierć jest złem. Bóg jej nie uczynił. Jest konsekwencją grzechu. Trudno jest pogodzić się ze stratą najbliższej osoby, bo gdzieś głęboko mamy wpisany kod: jesteśmy stworzeni do nieśmiertelności. Na szczęście śmierć została „oswojona” przez Chrystusa. Brama śmierci ma na imię Jezus Chrystus. Dzięki Jego śmierci wszystko zostało prześwietlone – nie jest już mroczne, czarne i fatalistyczne.

– Ostatnie trzy lata życia mojego taty były jego wracaniem do bliskiej więzi z Bogiem. Powiedział mi, że jako mały chłopiec odprawił dziewięć pierwszych piątków miesiąca. Coś wtedy zrozumiałam. Ta praktyka, czasem ośmieszana, może się okazać kołem ratunkowym w chwili śmierci. Bóg wychodzi naprzeciw z nieprawdopodobną propozycją: „Temu, kto czci moje Serce , obiecuję łaskę dobrej śmierci”. Tata umierał i bardzo chciał rozmawiać. Czułam, że się boi. Pod wpływem jakiegoś przebłysku „z góry” powiedziałam: „Tato, powiedz, czy gdyby byłoby coś takiego, co możesz mi dać, a ja bym o to prosiła, to byś mi odmówił”. Obruszył się. Łykając łzy, tłumaczyłam: „Zobacz. Jeżeli Bóg jest naszym dobrym Ojcem, to myślisz, że gdy Go o coś prosimy, odmówi nam? Czułam, że tak naprawdę tata boi się umierania, które będzie trwało długo, i nie wytrzyma tego cierpienia. Dodałam: „Powiedz Panu Bogu o tym, że się boisz, tak szczerze jak dziecko”. Nauczyłam go wtedy Koronki do Bożego Miłosierdzia. Przemknęła mi jeszcze myśl, że „jeśli tata umrze w dzień Maryi, będzie mi lżej, będę o niego spokojna”.

Odpowiedź Boga była dla całej rodziny wzruszająca. Wrażenie precyzji, jakby na ten dzień Pan Bóg rzucił wszystko i zajął się tylko moim ojcem. To była sobota 27 listopada – dzień Matki Bożej Cudownego Medalika. Tata umarł w ramionach mojego brata, gdy ten ubierał go, odbierając ze szpitala. Kilka godzin wcześniej ojciec wyspowiadał się i przyjął Komunię świętą. Zrozumiałam wtedy, że śmierć jest darmo otrzymywanym darem, o który należy się modlić. Nie ma złudzeń. Od tematu śmierci nie uciekniemy – kończy mniszka. – Choćbyśmy nie wiem jak próbowali uciekać i tak nas dopadnie. Chodzi tylko o to, by nie przeoczyć i nie zakłamać tej najważniejszej chwili w życiu.

Jak się umiera za klauzurą?

Siostry, które czuwają przy konającej współsiostrze, zwołują do niej specjalnym dzwonkiem (na zdjęciu) całą wspólnotę, by razem odśpiewać „Salve Regina” (Witaj, Królowo). O towarzyszącym śmierci braci i sióstr św. Dominika śpiewie „Salve Regina” pisał już kronikarz Jan Długosz.

Jedna z legend opowiada, że w XIII wieku, w czasie najazdu tatarskiego, hordy ze Wschodu dotarły do Sandomierza, paląc i niszcząc wszystko po drodze. Konwent dominikanów modlił się w kościele. W czasie liturgii najmłodszy mnich śpiewał martyrologium – wspomnienie świętych na każdy dzień. Odczytywał właśnie imiona świętych, przypadających na dzień następny, gdy zdumiony zobaczył, że w księdze pojawiły się złote litery. „W Sandomierzu przeora Sadoka z 49 męczennikami” – zaśpiewał. Bracia zadrżeli. Podbiegli, ale litery zniknęły. Potraktowali to jako znak, ostrzeżenie. Zaczęli się spowiadać i przygotowywać na śmierć. Gdy następnego dnia wtargnęli Tatarzy, dominikanie pokornie szli na śmierć, śpiewając „Salve Regina”. Jeden z nich przerażony ukrył się w klasztorze. Miał wówczas proroczą wizję: ujrzał mnichów, którzy ze śpiewem na ustach wpadali w ramiona Maryi. Tchórzliwy zakonnik wyszedł z kryjówki i dołączył do swoich braci. Z pieśnią na ustach.

***

Wywołuję wilka z lasu
– Nie boisz się śmierci? – zaczepiam Tomasza Budzyńskiego, malarza, lidera Armii. – Ja się boję bardziej tego, że nie zdążę. Nie zdążę się nawrócić, uczepić miłosierdzia Bożego. – Co chwilkę śpiewasz o swej śmierci.

Mówisz, że chciałbyś umrzeć w stanie całkowitej świadomości. Czy to nie jest wywoływanie wilka z lasu? – Trzeba wywoływać wilka z lasu! Kto ma mówić o śmierci, jeśli nie chrześcijanie?

Trzeba żyć ze śmiercią na ramieniu każdego dnia. Współczesna kultura, która jest „kulturą śmierci”, w ogóle o niej nie mówi. Śmierć i cierpienie przychodzą nam z pomocą, bo człowiek może się w końcu opamiętać i nawrócić.

You can dance!

Każdy, kto był zakochany, wie, jak niesamowite jest przebywanie z osobą kochaną. W niebie ten stan będzie spotęgowany – mówi ks. Dariusz Kowalczyk, jezuita, w rozmowie z Marcinem Jakimowiczem.

Wszystkich Świętych   Roman Krajewski Kadr z widowiska "Exodus" Marcin Jakimowicz: W większości dowcipów, które opowiadamy, piekło jest niezwykle atrakcyjne, a niebo? Jest białe, nie ma barw, a filmowe aniołki ostentacyjnie ziewają…
Ks. Dariusz Kowalczyk: – Rzeczywiście, jak się patrzy na wiele obrazów, na których pokazane są rzeczy ostateczne, to piekło, choć straszne, przyciąga, fascynuje. Coś się w nim dzieje, trwa jakaś akcja. Natomiast na obrazach ukazujących niebo widzimy blade twarze ze wzrokiem ślepo utkwionym gdzieś wysoko. To nie pociąga. Tchnie nudą. Ale to tylko wyobrażenia artystów, którzy mają wyobraźnię zaśmieconą nie najszczęśliwszymi wyobrażeniami nieba. Zresztą jeśli chodzi o sztukę, to o wiele łatwiej epatować, przyciągać uwagę jakimś złem, perwersją. Z dobrem mamy pewien kłopot. Każdy chciałby żyć w spokojnej, szczęśliwej i kochającej się rodzinie. Ale jak sfilmować taką rodzinkę? Wychodzi nudny sielankowy obrazek. Filmy z psychopatami w roli głównej cieszą się większym wzięciem.

Czytamy, że „oko nie widziało, ucho nie słyszało, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują”. Czy to nie zamyka bram naszej wyobraźni?
– W Biblii znajdziemy niesamowicie żywe obrazy nieba. Na przykład u Izajasza, który opisuje niebo jako ucztę z najwyborniejszych mięs i win. Paweł z kolei mówi, że królestwo Boże to sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym. A to znaczy, że wszystko, co dobre, co napawa nas radością, entuzjazmem, będzie w niebie zwielokrotnione. Mnie najbardziej przekonuje obraz osób zakochanych. Każdy, kto był zakochany, kto kocha, wie, jak niesamowite jest przebywanie z osobą kochaną. Zupełnie inaczej mija wtedy czas. W niebie ten stan będzie spotęgowany.

Myślę o niebie i powraca obraz z dzieciństwa: dłuuuuga, nudnawa Msza i głos kaznodziei: niebo będzie nieustannym oddawaniem czci Bogu…
– Istnieje niebezpieczeństwo, że niebo będziemy kojarzyli z czymś statycznym. Raz na zawsze jest coś dane i koniec, kropka. To duży błąd. Niebo jest niesamowicie dynamiczne. Bóg będzie nas nieustannie zaskakiwał, zachwycał swą młodością. W niebie będzie rozwój, a nie jałowa stagnacja. Szczęście w niebie nie będzie polegało na tym, że spoczniemy na laurach, bo już wszystko wiemy i niczego nie możemy się spodziewać. Nie. Tam będzie rozwój!

Czytam pierwszą stronę proroctwa Ezechiela: płomienny rydwan Boży, nieustanny ruch, dynamizm, ogień. Tymczasem tak właśnie popkultura przedstawia… piekło. Płomiennie, dynamicznie...
– Niebo to nieustanny dynamizm. Będziemy nieustannie poznawać siebie, innych, inne światy. I nie przesadzajmy, że piekło jest aż tak atrakcyjnie przedstawiane... Jasne, te obrazy miło się ogląda, siedząc wygodnie w swoim ciepełku. Nawet jeśli nie budzą w nas pragnienia piekła, to przynajmniej budzą zainteresowanie. Czego nie można, niestety, powiedzieć o obrazach nieba. Sami zachwaściliśmy sobie wyobraźnię.

Niezwykłą popularnością cieszą się „roztańczone” programy: „Taniec z gwiazdami”, „You can dance”. Niewielu telewidzów kojarzy chyba niebo z tańcem. A tak przedstawiane było przecież na wielu obrazach…
– Dla mnie niebo to taniec. Bliskie mi są obrazy wzięte z chrześcijaństwa czy wschodnich intuicji, gdzie Bóg tańczy ze swoim stworzeniem. To oczywiście metafory ale świetnie pokazują dynamizm, o którym mówiłem.

Jan zapowiada w Apokalipsie, że w niebie Bóg „otrze z naszych oczu wszelką łzę”. Dziś „chłopaki nie płaczą”. To obciach. Czy ktoś, kto nie płacze, nie zatęskni za niebem?
– A kto nie płacze? Nie znam człowieka w miarę rozgarniętego, który by nie zapłakał ani się nie zasmucił. Jeśli ktoś się nie smuci ani razu, to znaczy, że jest kretynem, i bałbym się o jego zbawienie. Jasne, że osoby płaczące bardziej zatęsknią. Na tym świecie jest mnóstwo powodów do tego, by zapłakać. W niebie ten smutek zostanie wyparty przez ogromną radość. Ale uwaga: niebo nie jest uwarunkowane doświadczeniem piekła. Znakomicie broni się „samo przez się”.

 

Kolejka po aureole

Marcin Jakimowicz

Po śmierci Jana Kowalskiego ludzie wzdychali: To był święty człowiek. Ile wody w Wiśle i Tybrze musi upłynąć, by Kowalski trafił na ołtarze? Plac św. Piotra pęka w szwach. Papież uroczyście odczytuje imię nowego błogosławionego. Jego wizerunek „trafia na dywanik”. Znamy świetnie podobne obrazki. Ale czy wiemy, jak wiele musi się zdarzyć, byśmy mogli śpiewać: „Błogosławiony Janie Kowalski, módl się za nami”?
Wszystkich Świętych   Roman Koszowski /Foto Gość Kanonizacja św. Jana XXIII i św. Jana Pawła II Start!
Od kogo się zaczyna? Od powoda – osoby, instytucji, zakonu – który wnosi o beatyfikację. W Rzymie ta postać zwana jest „aktorem”. W przypadku śląskiej mistyczki siostry Dulcissimy było to Zgromadzenie Sióstr Maryi Niepokalanej, w którym wyrastała, a ks. Franciszka Blachnickiego, założyciela popularnych oaz, jako kandydata na ołtarze zgłosiły Ruch Światło–Życie i archidiecezja katowicka. O takiej decyzji informuje się episkopat, który na swym zebraniu przegłosowuje kandydaturę. Gdy wynik jest pozytywny i zatwierdzi go przewodniczący Konferencji Episkopatu, rusza proces diecezjalny. Pierwszy etap dłuuugiej drogi na ołtarze.

Od tej chwili Jana Kowalskiego, naszego kandydata na ołtarze, możemy już nazywać sługą Bożym. Najwięcej pracy na etapie diecezjalnym ma postulator – osoba odpowiedzialna za zebranie wszystkich dostępnych materiałów na temat kandydata. Zbiera jego pisma, czyta pamiętniki i prywatne listy, gromadzi wszelkie zapiski i pamiątki. Ma niesamowicie dużo pracy. – Wystarczy przypomnieć sobie, jak wiele napisał ks. Blachnicki i ile listów pozostawił po sobie – opowiada ks. Adam Wodarczyk, postulator procesu beatyfikacyjnego założyciela oazy. – Nic dziwnego, że jego akta zajęły aż 28 opasłych tomów. Doszły do tego również materiały, które dotąd leżały w archiwach IPN-u.

Prócz zbierania dokumentów przesłuchuje się świadków. Oczywiście gdy chcemy beatyfikować osobę współczesną i żyją ci, którzy ją pamiętają. – Najlepiej jeśli są to świadkowie różnych etapów życia. Niemal „od żłobka do nagrobka”, bo nakreślony przez nich portret sługi Bożego będzie najpełniejszy. Wysłuchuje się nie tylko tych, którzy zapewniają o świętości kandydata, ale i tych, którzy zgłaszają swoje obiekcje. Kowalski błogosławionym? Po moim trupie! Wszystkim zadaje się szereg drobiazgowych pytań po to, by ustalić jak najwięcej szczegółów na temat praktykowania przez kandydata na ołtarze heroiczności cnót. To cnoty Boskie: wiara, nadzieja i miłość; kardynalne: roztropność, umiarkowanie, sprawiedliwość i męstwo oraz cnoty czystości, posłuszeństwa i pokory.

Zabić księdza
– W czasie procesu pamiętamy o słowach Tertuliana, że chrześcijaninem nikt się nie rodzi, ale nim się staje – opowiada ks. Wodarczyk. – Bada się szczegółowo proces dojrzewania do wiary, a w przypadku procesu męczenników zbiera się jak najwięcej informacji na temat okoliczności ich śmierci i motywów, jakimi kierowali się zabójcy. To ważne informacje, bo jak się okazuje, i ten etap może budzić sporo kontrowersji. Czy zabójcy o. Maksymiliana Kolbego wrzucili go do celi śmierci powodowani nienawiścią do Kościoła? – pytali sceptycy, gdy toczył się proces oświęcimskiego więźnia. Tak – orzekła watykańska komisja.

Co ciekawe, Maksymilian Maria Kolbe został beatyfikowany jako wyznawca, ale kanonizowano go jako męczennika. A śmierć ks. Jerzego Popiełuszki? – zapyta wielu – czy nie był to jedynie mord polityczny? Prowadzący jego proces beatyfikacyjny wykazują, że motywem zabójstwa kapelana „Solidarności” była nienawiść do Kościoła, cechująca cały osławiony IV Departament. Innym dyskutowanym od wieków przykładem jest męczeńska śmierć św. Stanisława. To, co dla jednych historyków jest ofiarą męczennika, dla innych jedynie krwawym zakończeniem politycznego sporu z królem. Przez cały czas etapu diecezjalnego nad przebiegiem procesu czuwa komisja biegłych historyków i teologów. Badają, czy życie i nauczanie kandydata na ołtarze nie pozostaje w sprzeczności z nauczaniem Kościoła.

Wszystkich Świętych   Roman Koszowski /Foto Gość Kanonizacja św. Jana XXIII i św. Jana Pawła II Diabeł nie ma adwokata

Zazwyczaj podczas procesu beatyfikacyjnego uroczyście ekshumuje się grób sługi Bożego. Po dokładnym zbadaniu jego szczątków są one często przenoszone na inne, bardziej zaszczytne miejsce (na przykład do miejscowej katedry). Ciało ks. Franciszka Blachnickiego przewieziono z niemieckiego Carlsbergu do Krościenka, w którym przez lata formował wspólnoty Ruchu Światło–Życie. – Przy grobie sługi Bożego można się śmiało modlić, ale nie można na nim odprawić Mszy św. Kult prywatny osoby przed beatyfikacją jest dozwolony, a nawet zalecany – opowiada ks. Wodarczyk. – Możemy na przykład śmiało modlić się o rychłą beatyfikację Jana Pawła II, a nawet prosić Boga za jego wstawiennictwem o różne łaski, ale jeśliby ktoś sprawował do niego Mszę z formularza o świętych, byłoby to nadużyciem. Przetłumaczone na włoski kopie akt procesu diecezjalnego (tzw. transumpty) wędrują do watykańskiej Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych. Tu zaczyna się żmudny proces sprawdzania akt. W przypadku ks. Blachnickiego trwał on rok. Pracę kończy wydanie dekretu zatwierdzającego ważność procesu diecezjalnego. Podczas prac komisji postulator procesu powinien zamieszkać w Rzymie – opowiada ks. Wodarczyk, który w Wiecznym Mieście towarzyszył pracom watykańskiej komisji.

Na temat procesów beatyfikacyjnych narosło sporo legend. Przez wieki opowiadano niestworzone historie o „adwokacie diabła”, osobie starającej się udowodnić, że kandydat na błogosławionego lub świętego nie zasługiwał na ten zaszczyt. Obecnie rolę tę spełnia promotor sprawiedliwości. Czuwa nad zachowaniem norm prawnych, przygotowuje pytania dla świadków i powołuje biegłych. Gdy papież podpisze dekret o heroiczności cnót kandydata na ołtarze, możemy go już nazywać czcigodnym sługą Bożym. W czasie tego etapu przygotowywane jest „Positio”. To dokument weryfikujący heroiczność cnót kandydata i opinie o jego świętości. To zazwyczaj bardzo gruba księga. „Positio” Jana XXIII składało się z kilku opasłych tomów. Niedawno przeglądałem podobną księgę dotyczącą małej włoskiej dziewczynki Nennoliny. Sześciolatka pisała codziennie listy do Jezusa, a On przychodził w nocy i je czytał. W jej rzymskim pokoiku Margherita Meo, starsza o osiem lat siostra mistyczki, ze wzruszeniem pokazywała nam starannie przygotowaną i udokumentowaną księgę. Nawet gdy po żmudnej, długiej pracy „Positio” jest już napisane, trzeba cierpliwie poczekać na swoją kolejkę.

Czekamy na cud

Tylko cud się musi zdarzyć, by Kowalski trafił na ołtarze! – kręcą głowami sceptycy. I mają rację! Beatyfikacja i kanonizacja wymagają cudu. Jest on badany w kolejnym procesie, znów na poziomie diecezjalnym i w Watykanie. Czym jest? To nadzwyczajne, niewytłumaczalne naukowo zdarzenie przypisane bezpośrednio wstawiennictwu sługi Bożego. Liczba cudów koniecznych do beatyfikacji i kanonizacji w ciągu wieków uległa zmniejszeniu. Wymagany jest jeden cud. W przypadku procesu męczennika nie wymaga się cudu podczas beatyfikacji, ale już podczas kanonizacji tak. Ciekawie wyglądał proces Maksymiliana Kolbego. Beatyfikowano go jako wyznawcę, zatwierdzając jeden cud. Później podczas kanonizacji (kanonizowano go jako męczennika) przyjęto ten sam beatyfikacyjny cud.

Wszystkich Świętych   Roman Koszowski /Foto Gość Kanonizacja św. Jana XXIII i św. Jana Pawła II
Cud beatyfikacyjny musi spełniać bardzo rygorystyczne wymogi. To nie zwykłe uzdrowienie z kataru czy grypy. Chodzi o poprawę zdrowia w przypadku naprawdę ciężkiej zagrażającej życiu choroby. Co więcej, poprawa ta ma nastąpić w krótkim czasie i być trwała. W praktyce oznacza to, że za cud nie uznaje się uzdrowień z chorób nowotworowych, których cechą mogą być późniejsze nawroty. Jeśli do akt wpłynie dokumentacja takiego uzdrowienia, traktuje się je jako „łaskę”, a nie beatyfikacyjny cud.

Cud bada Consulta Medica – komisja złożona z wybitnych włoskich lekarzy. Są wśród nich i ordynatorzy rzymskich szpitali, i szanowani profesorowie medycyny. Reprezentują różne specjalności: od chirurgii po choroby tropikalne. Badanie autentyczności cudu następuje w specjalnym „Procesie o cudzie za wstawiennictwem sługi Bożego”. Wedle zasady, przeprowadza się go w diecezji, w której miało miejsce cudowne uzdrowienie. Jeśli na przykład cud w procesie Jana Kowalskiego zdarzy się w Pradze, proces przeniesie się na pewien czas do stolicy Czech. Beatyfikowani przed miesiącem Zelia i Ludwik Martin długo czekali na cud (w przeciwieństwie do swej córki, Małej Tereski, która tuż po swej śmierci obsypała świat zapowiadanym „deszczem róż”).

Jako cud uznano uzdrowienie małego Pietra Schiliro, noworodka, który urodził się ze zdeformowanymi płucami. Długo nie pożyje – orzekli lekarze. Dziecko podłączone do respiratora leżało przez 40 dni w szpitalu. Jego rodzice rozpoczęli szturm do nieba za wstawiennictwem państwa Martin. Gdy 29 czerwca 2002 roku, w dniu imienin noworodka, lekarze zbadali malucha, przetarli oczy ze zdumienia. Chłopczyk był zdrów jak ryba. To cud! – orzekła komisja lekarska. Niezwykle szczegółowe prace komisji prowadzone są na podstawie „Positio o cudzie”. Tym razem tom jest chudszy od poprzedniej księgi. Opisuje jedynie jeden cud. Ten etap również kończy wydanie dekretu „O cudzie za wstawiennictwem sługi Bożego”. Droga do beatyfikacji wreszcie stanęła otworem. Teraz to już tylko kwestia czasu.

Archanioł bez kanonizacji
Starożytność chrześcijańska nie znała procesów beatyfikacyjnych. Procedury te wykształciły się dopiero na początku II tysiąclecia. Wcześniej o wyniesieniu na ołtarze decydowało powszechne przekonanie wspólnoty wiernych. Jeśli umarli w opinii świętości, a po ich śmierci kult nie ustawał, Kościół uznawał ich za świętych. Trudno sobie wyobrazić kanonizację Matki Boskiej czy św. Józefa. Są i świeci, którzy… nie byli ludźmi. Na przykład święci archaniołowie Michał, Gabriel i Rafał. Niektóre osoby, przez wieki czczone jako święte, okazywały się postaciami legendarnymi. Do czasów papieża Jana Pawła II beatyfikacje odbywały się w Bazylice św. Piotra w Rzymie. Papież z Polski zmienił tę zasadę. W Watykanie żartowano nawet, że „kiedy gdzieś podróżuje, lubi przywieźć jednego błogosławionego w prezencie” – pisze w „Fabryce świętych” Kenneth Woodward. Nic dziwnego.

To właśnie Karol Wojtyła dokonał największej liczby beatyfikacji. Pius X beatyfikował 7 osób, Pius XII – 23, Jan XXIII – 4, a Jan Paweł II aż… 1340. Kto w Polsce czeka na wyniesienie na ołtarze? Kolejka jest długa. W archiwach watykańskiej kongregacji leżą akta Franciszka Blachnickiego, Jerzego Ciesielskiego – przyjaciela Karola Wojtyły, inżyniera budownictwa, wykładowcy AGH, który zginął z dwójką młodszych dzieci w katastrofie statku na Nilu. Są też akta krakowskiego bp. Jana Pietraszki, którego porywające kazania gromadziły w kościele św. Anny prawdziwe tłumy, Prymasa Tysiąclecia kard. Stefana Wyszyńskiego, ks. Jerzego Popiełuszki czy śląskiej mistyczki s. Dulcissimy. Najgłośniejszą beatyfikacją będzie jednak z pewnością proces Jana Pawła II. A jak z naszym Janem Kowalskim? Musimy uzbroić się w cierpliwość. Procesy trwają od kilku do nawet 100 lat. Najkrótszy był proces Matki Teresy z Kalkuty, która została błogosławioną już 6 lat po śmierci