W Tunezji zaprzyjaźnił się z ludźmi. Był ulubieńcem dzieci, po prostu oblepiały go, gdzie tylko się pojawił. A on wszystko robił z myślą o nich.
Tylko mi nie płacz
– Kiedy się to powołanie zrodziło? Nie wiem. Ani słowa nie powiedział. Wrócił z rekolekcji i oznajmił, że idzie do zakonu. Że nie będzie czekać do matury – uśmiecha się Barbara Rybińska, mama Marka. – Nigdy nie ingerowaliśmy w decyzje naszych dzieci, mogliśmy służyć radą, kiedy poprosiły, wysłuchać, ale nigdy nie kwestionowaliśmy ich wyborów.
Marek był konsekwentny, ale nie miał rogatej duszy. – Tylko raz w życiu się pokłóciliśmy, ale za to konkretnie. Awantura trwała od jednego wieczora do drugiego – wspomina mama. Marek miał 15 lat i chciał jechać do Francji na spotkanie Taizé. – Nie miał paszportu, nie wiedział, kto koordynuje wyjazd. Wtedy jeszcze nie było telefonów komórkowych, więc jak mogłam go puścić!? – opowiada mama. – Schodził z piętra ze swojego pokoju, przedstawiał mi swoje argumenty, po czym wychodził. Ja siedziałam i myślałam. Szłam do niego na górę, żeby powiedzieć swoje. I tak całą noc i dzień chodziliśmy. Ostatecznie wygrałam i nie pojechał. Wiele lat później sam z siebie się śmiał, jak się wtedy naiwnie uparł – wspomina mama ks. Marka.
U św. Rozalii, pod okiem proboszcza, Marek jako ministrant zdobywał też pierwsze dziennikarskie szlify. – Wciągnąłem go do pracy w „Posłańcu”, w gazetce parafialnej. Spodobało mu się pisanie, co później zaowocowało jego bogatą korespondencją z misji – dodaje ks. Andrzej Targosz. Teksty o swoich misjonarskich doświadczeniach ks. Marek publikował w polskich gazetach, był też korespondentem Katolickiej Agencji Informacyjnej. Wkrótce salezjanie chcą wydać książkę, w której ks. Marek zebrał opowiadania o swojej tunezyjskiej pracy.
Mama nie może się nadziwić, skąd miał takie lekkie pióro. – Teraz wiem, że był dyslektykiem, ale kiedyś nikt o czymś takim nie słyszał. Wtedy było tylko darcie zeszytów i przepisywanie ich na nowo. A tu okazało się, że ma taki dar ubierania myśli w słowa, i jeszcze potrafił je przenosić na papier – mówi pani Basia. – Ale listów nie pisał. To dziedziczne, po ojcu! Bardzo rzadko też dzwonił, o co ciągle były awantury. Ale kiedy z mężem pojechaliśmy do niego do Tunezji, to przestałam się dziwić, dlaczego tak było. Chociaż miał wtedy tydzień urlopu, żeby móc się nami zająć, wciąż musiał coś pilnie zrobić – wspomina mama ks. Marka.
Jego ostatni SMS do domu też był taki „po Markowemu”, króciutki. – Przysłał poprawki do pracy magisterskiej siostry. Napisałam mu, że aż nie wierzę, skąd mu się taka mądrość wzięła, bo chyba nie po mnie – mówi z uśmiechem pani Basia. – Odpisał mi po swojemu: tylko mi tu nie płacz… Jakby wiedział…
Z miłości do Afryki
Tunezyjczycy podbili jego serce. Wtopił się w klimat podmiejskiej dzielnicy Monouba, gdzie salezjanie prowadzą szkołę podstawową. Dlatego po trzech latach, gdy mógł prosić o powrót do Polski, nawet o tym nie pomyślał. – Nawet jeździł „po arabsku” – wspomina z uśmiechem Magdalena Chudzicka, fotograf przygotowująca reportaż z życia osób konsekrowanych w Tunezji. – Był niezwykle przyjacielski. Dzieciaki go wprost uwielbiały, po prostu oblepiały go, gdzie tylko się pojawił. A on wszystko, co robił, robił z myślą o nich. Stąd brały się kolejne pomysły, projekty, inwestycje. Bo „dzieciaki to lubią” – wspomina słowa Marka Magdalena. Nie mógł długo usiedzieć bezczynnie. – Grafik miał napięty, a i tak ciągle coś nowego wpadało mu do głowy. Cały czas się śpieszył, nawet chodzić wolno nie umiał. Planował ogromne przedsięwzięcie, remont szkoły, bo żal mu było patrzeć na coraz częściej sypiące się stiuki zabytkowego wnętrza. Zastanawiał się, czy może zaprosić z Polski studentów wydziału konserwacji zabytków, by pomogli przy tych pracach – opowiada.
Myśl o wyjeździe na misję zrodziła się w głowie młodego salezjanina wcześnie. Konsekwentnie prosił o zgodę. – Domyślał się, że nie będzie łatwo. Kiedy już wiedział, dokąd wyjeżdża, bardzo często pytałem go o to. Mam wrażenie, że mimo obaw ważniejszy był dla niego człowiek, i to niezależnie od tego, czy z Kościoła, czy nie. Mówił, że najpierw trzeba człowieka zdobyć dla Pana Boga – opowiada ks. Mariusz Skawiński, kolega z olsztyńskiej parafii, w której ks. Marek pracował tuż po święceniach. – Chciał, żeby muzułmanie widzieli, że on pracuje dla nich. Że pisze projekty i zbiera pieniądze, żeby pomóc szkole. A potem wybudować boisko do koszykówki i plac zabaw. Że to wszystko robi dla nich. Miał w sobie taką świętą naiwność, wierzył, że w każdym człowieku jest dobro. Pewnie dlatego ludzie tak do niego lgnęli – zamyśla się Magdalena Chudzicka.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.