Świr na punkcie nieba

W Tunezji zaprzyjaźnił się z ludźmi. Był ulubieńcem dzieci, po prostu oblepiały go, gdzie tylko się pojawił. A on wszystko robił z myślą o nich.

Reklama

 

U św. Rozalii w Szczecinku ludzie wciąż pamiętają skromnego, zamyślonego chłopaka ze szczerym uśmiechem na twarzy. Zaledwie kilkanaście lat temu wyruszył stąd swoją ewangelizacyjną ścieżką – najpierw do zakonu, potem dalej, na afrykańską misję. Z tym większym niedowierzaniem przyjęli wiadomość, która przyszła z Tunisu: ks. Marek Rybiński nie żyje. W swoim profilu na jednym z portali społecznościowych ks. Marek napisał o sobie tylko jedno zdanie: „Mam świra na punkcie nieba”. – Taki był. Otwarty, życzliwy, prosty – mówią pani Kasia i pani Magda, koleżanki ze szkoły i z parafii. – A przy tym pełen energii, pomysłów i zasłuchania w drugiego człowieka.

Boisko i ołtarz

– Nie mówił dużo, ale zawsze wiedział, co chce powiedzieć. Imponował nam. Dla nas, dziewczyn, był jak starszy brat, taki do pogadania, do pośmiania. Bardzo opiekuńczy. Przystojny chłopak, ale poza zasięgiem. Wiedziałyśmy już o jego planach, o kapłaństwie – dodaje Joanna Sobolewska. I tak trudno uwierzyć, że już go nie ma. W maju skończyłby dopiero 34 lata.

Najpierw jednak były szczecineckie boiska i ołtarz w kościele pw. św. Rozalii, przy którym razem z kolegami zbierali się na ministrancką służbę. I dom rodzinny, w którym nikogo nie dziwi, że zrodziło się powołanie. Przy jedenaściorgu dzieciach, z których czwórkę rodzina państwa Rybińskich przyjęła do swojego serca jak własne, mogło czegoś nie starczać. Ale nigdy nie brakowało miłości i wiary w Boga. – To dom i rodzina go ukształtowały. Pamiętam, że z podziwem patrzyłem, jak rodzina w komplecie stawia się codziennie rano na Roratach – mówi ks. kpt. Tomasz Szefliński, z którym Marek zaczynał ministrancką przygodę oraz drogę powołania. – Mieliśmy też dobry przykład księży z naszej parafii i zawsze otwartą dla ministrantów plebanię.

Wokół ołtarza zgromadziła się wówczas pokaźna grupa chłopców. – Był dobry klimat parafialny, w którym rodziły się powołania. Marek był w tej grupie – wspomina ks. Zbigniew Grzegorzewski, ówczesny wikariusz w szczecineckiej parafii św. Rozalii. – Miał w sobie taki naturalny spokój. Na początku niczym się specjalnie nie wyróżniał, nie rzucał się w oczy. Ale cały czas pamiętam jego głos, taki pewny, dobry do czytania słowa Bożego. Potem, kiedy zaczęliśmy organizować spotkania dla młodzieży, czuwania, grupę oazową, różne akcje, stopniowo włączał się do pomocy i coraz bardziej angażował. Oczywiście na tyle, na ile pozwalały mu obowiązki domowe, które spoczywały na najstarszym z rodzeństwa – opowiada ks. Grzegorzewski.

Tomek i Marek znali się z podwórka i z parafii. Razem szli pograć w piłkę, razem stawali przy ołtarzu. Potem pojechali na rekolekcje powołaniowe do salezjanów do Czerwińska. – Namówiłem go na ten wyjazd, przekonałem, że mój tata nas zawiezie, więc nie obciąży to jego kieszeni. Nie był specjalnie przekonany, że to właśnie to, że chciałby pójść akurat salezjańską drogą, ale dał się namówić. Spodobał mu się charyzmat zgromadzenia. Że dzieciaki, że sport, więc pojechał sprawdzić – opowiada ks. Tomek. Ostatecznie on poszedł do seminarium diecezjalnego, a Marek został u salezjanów.

– Nasze drogi rozeszły się, kiedy po maturze wyjechałam z Polski na studia. Kiedyś spotkaliśmy się na ulicy w Szczecinku. Ja byłam już we Wspólnocie, Marek tuż po obłóczynach. Trochę z zaskoczeniem przyjęłam tę jego sutannę, ale i radością, że dał się Bogu poprowadzić. I pomyślałam, że salezjanie to dla Marka strzał w dziesiątkę – wspomina s. Agnieszka Kukiełka ze Wspólnoty Dzieci Łaski Bożej, koleżanka z czasów szczecineckiej oazy i pielgrzymek.

«« | « | 1 | 2 | 3 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Reklama

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
1 2 3 4 5 6 7
8 9 10 11 12 13 14
15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28
29 30 31 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11

Reklama