„I przeze mnie także Kościół ma rosnąć” – śpiewaliśmy. No i co?
Piątek 18 dzień lutego, epidemii w Polsce dzień 717. Napięcie z nią związane wyraźnie spadło. Dlatego, że wirus, choć łatwiej się rozprzestrzenia, okazuje się jednak faktycznie mniej groźny? Zapewne. W jakiejś mierze może jednak i dlatego, że wzrosło napięcie w innych dziedzinach naszego życia społecznego. Mamy groźbę wojny na Ukrainie i wszystkich związanych z tym komplikacji. Mamy coraz wyraźniejszą groźbę „głodzenia” Polski przez unijne instytucje z powodu braku zgody na zrzeczenie się przez nasz kraj niepodległości. Do tego dochodzi trwająca już ponad dekadę, ale niezmiennie męcząca wojna polsko-polska, która podsycając emocje wyraźnie wydrenowała szare komórki wielu Polaków z umiejętności samodzielnego myślenia. No i mamy – tak się przynajmniej wydaje – tąpnięcie w sprawach wiary, zwłaszcza patrzenia na Kościół. No cóż. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo, prawda?
W tej ostatniej sprawie najbardziej boli mnie gdy widzę, jak ci, którzy uważali się zawsze za awangardę Kościoła, zaczęli teraz gremialnie go krytykować. Za wszystko właściwie. Nie tylko za zaniedbania w kwestii nadużyć seksualnych. A przecież to nie jest tak, że nagle coś faktycznie w Kościele się zmieniło. To wszystko, co dziś ci ludzie tak krytykują i czym dziś tak bardzo się gorszą, trwało od lat. I przez te lata nikt z nich jakoś specjalnie głosu w tych sprawach nie zabierał. Ba, byli tego „kościelnego ładu” częścią i ostoją. Kwestia świadomości skali różnych słabości i ułomności Kościoła? Tak, bo i mnie ona zaskoczyła. Ale myślę, że przede wszystkim jednak coś innego.
Pierwszy powód, o którym myślę, jest prozaiczny. Niewielu chce utożsamiać się w tymi, którzy (jak się zdaje) przegrywają. Znamy to, prawda? Kiedy polska reprezentacja wygrywa, to „wygraliśmy”. Kiedy przegrywa – „oni, patałachy, przegrali”. Widać to i na przykład w tym, jakim drużynom kibicuje się na mistrzostwach, podczas których Polacy już odpadli. Sam kibicuję zazwyczaj tym słabszym (niech się i oni ucieszą, nie ciągle ci sami), ale wiem z rozmów z innymi, że jestem tu wyjątkiem. Podobnie jest w Kościele. Gdy jest powód, żeby się chlubić, to „my jesteśmy Kościołem”. Gdy przychodzą problemy, coś idzie nie tak, a zwłaszcza gdy trzeba się wstydzić – „my” zamienia się w „oni”.
Po drugie... Myślę, że to także błędy w formacji. Dokładniej - autoformacji. Przyznaję, ze zdumieniem odkrywam, jak wielu ludzi buduje swoją wiarę na ludziach. W tym sensie, że mówią czy piszą o upadku ich autorytetów, o tym, jak się na nich zawiedli czy wręcz – jak pewna katolicka publicystka – nazywa to końcem świętych krów. Jestem zaskoczony, bo sam chyba nigdy w nikogo specjalnie zapatrzony nie byłem. Owszem, znałem i znam wielu wspaniałych chrześcijan, ale przecież nie przesłaniało mi to ich drobnych, niewartych nawet precyzowania ułomności. Znałem wielu świetnych nauczycieli wiary, ale nie znaczy, że zawsze we wszystkim się z nimi zgadzałem i bezkrytycznie spijałem z ich ust to, co mówili. Podobnie patrzyłem na Jana Pawła Wielkiego (tak, dla mnie Wielkiego) czy Benedykta XVI. Nie muszą być dla mnie kryształowo czystymi wzorami wszelkich cnót, bym mógł przyznać, że ci wielkiego formatu ludzie jakoś przyczyniali się do tworzenia przyjaznego dla wzrostu mojej wiary klimatu. Choć zdecydowanie bardziej przecież wpływ na mnie miały te środowiska, w których żyłem z ludźmi razem ze mną podążającymi drogą wiary. Czyli rodzina, parafia, wspólnota oazowa, pełne ludzi... no właśnie, jakich? Różnych przecież. Różnych, ale połączonych jakoś jedną nadzieją w Chrystusie. Bo to On właśnie, nie jakiś człowiek, jest tym dla mnie przykładem nieskazitelnego życia. Tymczasem wielu dziś niby gorszących się jakby zapominało często powtarzaną na kartach Biblii radę, by nie pokładać swojej ufności w człowieku, a w Bogu. To dotyczy przecież też funkcjonowania w Kościele...
A po trzecie, choć może nie aż tak istotne.... Myślę, że część tych, którzy kiedyś tak bardzo się z Kościołem utożsamiali, a dziś się od niego odcinają, nie zrobiła w swoim życiu pewnego bardzo ważnego kroku. Nie przeszła od postawy ucznia do postawy sługi; sługi, który nie tylko sam żyje tym, czego się nauczył (nie przestając się uczyć), ale który poczuwa się też do odpowiedzialności za innych. Kościół jest jak budowla; fundamentem jest Chrystus (i apostołowie), a my wszyscy – łącznie z biskupami, kapłanami i konsekrowanymi – jesteśmy tej budowli kamieniami, cegłami. Nie tylko od „funkcyjnych” zależy, w jakim stanie jest ta budowla. Więcej, wielu byle jakich „zwyczajnych chrześcijan” może przyczynić się do obluzowania się czy zniszczenia tych kamieni dla trwałości budowli istotniejszych. Po prostu także ode mnie zależy, jaki jest Kościół. I nigdy nie wolno mi, lekceważąc swój odcinek odpowiedzialności, zacząć oskarżać innych.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.