Czyli jak gasić pożary w Kościele.
Wczorajszym komentarzem trochę mnie Beata Zajączkowska uprzedziła. Od kilku dni zbierałem materiały o zbliżającej się beatyfikacji Carla Acutisa. Tymczasem w środę otrzymaliśmy ciekawy tekst o trwających właśnie przygotowaniach. Cóż, bywa, zwłaszcza gdy autorów dzieli przeszło tysiąc kilometrów i nie mogą wspólnie zaplanować tematów na najbliższe dni. Na szczęście, mimo pandemii, życie w Kościele toczy się dalej i są inne, nie mniej interesujące wydarzenia, o których warto pisać.
Jednym z nich było międzynarodowe spotkanie Odnowy w Duchu Świętym. Tym razem, w ubiegłą sobotę i niedzielę, jego uczestnicy spotkali się w Sieci. Oprócz grup i wspólnot charyzmatycznych wzięli w nim udział także członkowie Cenacolo. Międzynarodowe uwielbienie było także okazją do zaprezentowania nowej strony ruchu charyzmatycznego. Przeglądając jej zawartość zwróciłem uwagę na zakładkę „Szkoły animatora”. Interaktywna mapa robi wrażenie. W całych Włoszech jest ich kilkaset. Jedna nawet na niewielkiej Lampedusie. Obok nich funkcjonują Szkoły animacji charyzmatycznej. Bliskość jednej i drugiej sprawia, że ruch wchodzi w parafię, stając się jednym z motorów jej odnowy. Jeśli dodamy funkcjonujące w większości parafii oratoria i zaangażowanych w nich animatorów, odkryjemy Kościół nie tylko borykający się w brakiem powołań i pustoszejącymi świątyniami; także Kościół podejmujący wyzwanie bycia małą trzódką.
Warto przyglądać się tym szkołom i oratoriom. Być może to dla nas inspiracja i lekcja. Ich istnienie i rozwój są znakiem, przypominającym, że o przyszłości Kościoła nie decydują wielkie akcje, obecność w mediach, stan posiadania. O przyszłości Kościoła, co zresztą nie jest nowością, a tym bardziej odkryciem, zadecydują małe, żyjące wiarą wspólnoty. O ich sensie i roli przypominają rzymskie bazyliki. Historycy często podkreślają, że swoją lokalizacją wskazują na starożytne kościoły domowe, gdzie w czasie prześladowań gromadzono się na sprawowanie liturgii. Stąd ich mnogość i bliskość. Ukształtowanej w nich wiary nie były w stanie zniszczyć trwające przeszło dwa wieki prześladowania.
Przenieśmy się na nasze podwórko. Słynący z zawsze dobrego humoru redakcyjny informatyk rozesłał przed kilkoma dniami grafikę ze śląską godką. „Przijechoł poparzony chop do szpitala. – Chopie, ty mosz wiyncyj kości połamanych niż poparzyń. – No bo te ciule mnie łopatom gasili”. Uśmiechnąłem się pod nosem, podzieliłem się z innymi, a wieczorem wpadłem w zadumę. Przecież to o nas, o Kościele. Rozdyskutowanym, walczącym, broniącym – przynajmniej w odczuciu wielu – tak zwanych wartości, w którym coraz częściej argument i miłość zostają zastąpione łopatą.
Tymczasem gaszenie pożaru jest sztuką. Przekonałem się o tym przed kilkoma laty, gdy obok plebanii zapaliły się wałki ze słomą. – Dlaczego nie lejecie od góry, gdzie jest największy ogień, zapytałem prezesa widząc, że gaszą od dołu. – Bo żar będący w środku i para wodna stworzą duże ciśnienie mogące doprowadzić do wybuchu. A wtedy palić się będzie wszystko w promieniu co najmniej dwustu metrów.
Pożary w Kościele nie są nowością. O pierwszych dowiadujemy się od świętego Pawła i z Apokalipsy. W całej, trwającej dwa tysiące lat historii, było ich wiele. Jedne gaszono - paradoks – rozpalając stosy, inne ekskomunikując niewiernych. Ale najskuteczniejszą metodą okazała się ta zaproponowana przez Benedykta, Franciszka, Dominika czy – w naszych czasach – przez ruchy odnowy. Formacja i wspólnota. Każda inna droga to gaszenie palącego się łopatą. Preferujący pierwszą metodę strażacy otrzymują zaszczytne miano „christianoi”. Drugą mniej chlubny tytuł ciula.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).