W jaki sposób włoskie kobieciny z Lu wymodliły 500 powołań? Dlaczego Matka Teresa wrzucała medaliki przez okna? Co pchało ks. Blachnickiego do Dursztyna i Stryszawy? I jaki to ma związek z zaufaniem?
– Matkę Teresę poznałem 14 dni po objęciu biskupstwa w Berlinie – opowiada kard. Joachim Meisner. – Powiedziała mi, że chciałaby przysłać siostry do Berlina Wschodniego. Komuniści nigdy dotąd nie pozwolili na sprowadzenie do Berlina jakichkolwiek sióstr. Matka Teresa powiedziała wtedy, że kiedy potrzebuje jakiegoś domu, to nie pyta o pieniądze, tylko ogląda ten dom, a jeśli jest w nim otwarte okno, to wrzuca do środka cudowny medalik i sprawa jest załatwiona. W Berlinie miała być wtedy procesja Bożego Ciała. „To ja na procesji rzucę ten medalik” – powiedziała Matka Teresa. A ja spytałem: „To mam się starać o pozwolenie?”. I rzeczywiście dostaliśmy je. Już po dwóch tygodniach. Ojciec Gibson poprawia okulary: Jak siostra to robi? – pytaliśmy misjonarkę. A ona uśmiechała się łobuzersko: To nie ja działam, tylko Bóg. Dlatego mam pewność, że Jego dzieło wyda owoce.
Wojna omija Brzezie
– Nie uciekajcie stąd. Straszna wojna, która nadchodzi, oszczędzi Brzezie – mówiła mniszka o łagodnych oczach i uśmiechu dziecka. Dziś w dzielnicy Raciborza wszyscy wiedzą, kim była s. Dulcissima, którą wielu nazywa „śląską Małą Tereską”. – Przepowiedziała, że bydzie wojna – opowiadają ludzie. – Ale godała, żeby stąd nie uciekać, bo tu się nic nie stanie, yno głód bydzie. I to się sprawdziło... Mistyczka zawierzyła miasteczko Bożej Opatrzności. Już w czasie wojny matki zaszywały grudki ziemi z jej grobu w mundury synów idących na wojnę. Wrócili. Gdy wtargnęli tu Rosjanie, zaczęły się brutalne polowania na „diewuszki”. Jedna z kobiet opowiada, że przerażeni rodzice ukryli ją w szafie. Spanikowani nie zdążyli znaleźć lepszego miejsca. W ostatnim momencie obsypali tylko to miejsce ziemią z grobu s. Dulcissimy. Żołnierze wywrócili dom do góry nogami. Nie zajrzeli jedynie do szafy.
Załatw 120 mln franków!
Prawdziwe szaleństwo zawierzenia towarzyszyło początkom Wspólnoty Błogosławieństw. Jej założyciel brat Efraim wspomina: „Niełatwo szukać domu, gdy nie ma się grosza przy duszy. Po wielu poszukiwaniach wspólnota znalazła opustoszały klasztor w Cordes. Siostra Teresa wierzyła, że miejsce, gdzie Bóg zdziałał tak wiele, nie mogło służyć czemu innemu niż chwale Bożej.
U stóp figury św. Józefa ustawiła fotografię klasztoru z wypisaną na odwrocie modlitwą: »Aby klasztor żył i był źródłem życia«. Nie uświadamiałem sobie wówczas, że konserwacja i odnawianie budynków kosztują majątek i że ze strony siedmioosobowej grupy, jaką tworzyliśmy, było to szaleństwo. Wśród ogólnego spustoszenia oględziny Cordes wypadłyby wręcz rozpaczliwie, gdyby nie żywe odczucie świętej Obecności, które nie opuszczało nas na krok. »Tu będzie dom macierzysty«” – wyszeptałem. Siostra Teresa oczekiwała nas na parkingu. Jej niemal ociemniałe oczy widziały, co niewidzialne.
Nadszedł czas próby. Zmiana sytuacji prawnej sprawiła, że siostry przestały być właścicielkami klasztoru. Złożyłem wizytę przełożonym na szczeblu narodowym, gdzie wyczuwało się już powiew sekularyzacji. Ja mówiłem o Opatrzności Bożej, one myślały o interesach: „Proszę pana, trzeba stąpać po ziemi!”. Dom został wyceniony na sto dwadzieścia milionów. Płatnych gotówką. – Dalej jest pan nabywcą? – zapytały siostry. – Tak – odpowiedziałem, choć pieniędzy wystarczało nam zaledwie na wyżywienie. Przez następne dni moją głowę rozsadzała myśl: „120 milionów! Zwariowałeś?!”. Rzucony we wszystkich kierunkach apel o pomoc finansową nie przyniósł żadnych rezultatów. Ogarnęło mnie zwątpienie.
Wołałem: „Mój Boże, 120 milionów, skąd je weźmiesz?”. Na tej czynności zastała mnie Edith Fritsch, która wyjęła z moich rąk list, prosząc, bym poszedł za nią. W kaplicy stała figura św. Józefa. U jej stóp Edith położyła list, zwracając się do świętego w sposób, z którym wówczas nie byłem jeszcze oswojony: „Józefie, który troszczyłeś się o sprawy materialne Jezusa, zawierzamy ci nasz problem, wierząc, że wszystko się ułoży”. Niedługo potem odwiedziła nas s. Teresa. Zaczęła dodawać mi otuchy. „Opowiem panu, co zdarzyło się w roku 1901. Prawo rozdziału Kościoła od państwa objęło Cordes.
Mianowano urzędowego likwidatora. Siostry spakowały się i przygnębione oczekiwały eksmisji. Ówczesna przełożona. znana ze swej świętości, pewnej nocy, we śnie, wśród błyskawic, pod zwałami czarnych chmur ujrzała klasztor. Wtem pojawiła się Najświętsza Maryja Panna i szepnęła: »Nie lękaj się niczego, wyprawię do ciebie mojego posłańca«. Nazajutrz w drzwiach stanął człowiek. »Jestem adwokatem z Castres – przedstawił się. – Słyszałem o waszych kłopotach, chcę bronić waszych interesów«.
Wszczął proces w Radzie Stanu i wygrał go!” – twarz mniszki rozjaśniła się pięknym uśmiechem, który oznaczał, że Bóg nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Waham się, czy pisać o tym, co nastąpiło, tak bardzo może się to wydać niewiarygodne – wspomina Efraim. – Historia opowiedziana przez s. Teresę powtórzyła się. Zjawił się mężczyzna z czarną aktówką, który wygłosił identyczne słowa. Przybywał z Castres, słyszał o naszych kłopotach, chciał bronić naszych interesów. Zaangażował ekspertów i architektów, którzy ustalili inną cenę klasztoru, oszacowanego jako „nieruchomość grożąca zawaleniem”, do spłaty w ciągu 4 lat. Wspólnota (dziś żyją w niej tysiące ludzi) dostała swój dom macierzysty.
Geografia zawierzenia
Z niekłamaną zazdrością patrzyłem na łódzką wspólnotę „Mocni w Duchu”. Ile osób modli się w waszej grupie? – pytałem. – Około trzystu – padła krótka odpowiedź. Czy to również owoc „geografii zawierzenia”? Być może. Gdy jezuita o. Józef Kozłowski przyjechał do miasta włókniarzy, zobaczył ogromną kolejkę ludzi. Okrążali szerokim łukiem kościół i szli do salek na spotkanie z bioenergoterapeutą Harisem. O. Józef wyszeptał: Jezu, proszę cię, by tu było inaczej. Proszę, by ludzie ustawiali się w kolejce do kościoła. I zaczęli się ustawiać. Wnioski? Pan Bóg jest Bogiem konkretu. Błogosławi miejsca powierzone Mu z precyzją samochodowego GPS-a. Warunek? Święta bezczelność. I spora dawka zaufania. – Wie pan, co mnie zastanowiło? – zamyślił się Newt Gingrich, wpływowy polityk amerykańskiej prawicy. – Jan Paweł II na placu Zwycięstwa nie rzucał ogólników. On prosił o Ducha Świętego, dodając bardzo konkretnie: dla „tej ziemi”. No i mieliście prawdziwą duchową rewolucję...
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.