Jego powołaniem stało się przeprowadzanie ludzi przez doświadczenie śmierci. W marcu dwa lata temu odszedł ks. Jan Kaczkowski.
Kiedy u ks. Jana Kaczkowskiego zdiagnozowano nieuleczalnego glejaka IV stopnia, ogarnął go – jak mówił – „zwierzęcy strach”. Po kilku tygodniach odliczania dni do końca życia doszedł jednak do wniosku, że użalanie się nad sobą nie ma sensu. Wziął się w garść i postanowił wykorzystać chorobę do zrobienia czegoś dobrego. Intelektem, poczuciem humoru i niekonwencjonalnym sposobem wypowiedzi szybko zaskarbił sobie przychylność dziennikarzy. Mówił im o potrzebie rozwijania opieki paliatywnej i o tym, jak sam przygotowuje się do tego, co nieuchronne. Kiedy stał się osobą publiczną, tabloidy okrzyknęły go „księdzem celebrytą”. W odpowiedzi stwierdził, że wolałby określenie „onkocelebryta”. – Wymyśliłem tę ksywę, bo jestem głównie znany z tego, że mam raka – tłumaczył.
Ksiądz Kaczkowski potrafił mówić o śmierci jak o każdej innej sprawie. Cechował go ogromny dystans do rzeczywistości, którego źródłem była wiara w zbawienie.
Babcia katoliczka
– „Dziadek” – tak na niego mówiłem prawie od początku, bo był chudy, cherlawy i pomarszczony – opowiadał o początkach życia swojego syna Józef Kaczkowski. Jan urodził się w 7. miesiącu ciąży. Kilka minut po przyjściu na świat otrzymał zaledwie trzy punkty w dziesięciostopniowej skali Apgar, co oznaczało ryzyko upośledzenia lub przedwczesnej śmierci. U noworodka zaobserwowano także dużą wadę wzroku, zaburzenia oddychania i krążenia oraz różnicę w długości nóg. Po kilku tygodniach stwierdzono, że rozwój dziecka jest prawidłowy, w kolejnych latach Jan musiał jednak przejść kilka poważnych operacji.
Był najmłodszy spośród trojga rodzeństwa. Wychowywał się w inteligenckim sopockim domu: tata był inżynierem, mama – romanistką. Po latach opowiadał dziennikarzom, że jego rodzice, często wyjeżdżając do Francji, przesiąkli ideą laickiego państwa i dystansem do religii. Ojciec był ateistą, a Helena Kaczkowska tylko od czasu do czasu odwiedzała kościół. Oboje nie bronili tego swoim dzieciom, ale według relacji syna sami „Panu Bogu się nie narzucali”.
Z domu ks. Kaczkowski wyniósł zwyczaj codziennej lektury „Gazety Wyborczej”. Był dumny z tego, że wychowano go w duchu liberalizmu. Z postępowymi poglądami wyraźnie kontrastowało jednak zamiłowanie do przedsoborowej liturgii. Kapłan podkreślał, że to zasługa babci, jak twierdził – jedynej w rodzinie prawdziwej katoliczki. To z jej starego mszału uczył się o Mszy św. Wspólnie z nią uczestniczył także w Eucharystiach sprawowanych przez ks. Józefa Tischnera. W obecności babci zaczął bawić się w duchownego – Wincentyna Niedziela wspominała, jak kiedyś powiesił sobie na szyi szalik i stwierdził, że będzie spowiadał.
Prorok, czy jak?
W szkole podstawowej na jednej z lekcji powiedział, że chciałby zostać księdzem. Nauczycielka stwierdziła, że zupełnie się do tego nie nadaje. Jan nie przejął się jej opinią, w głowie miał już plan. W kolejnych latach religijny żar zaczął jednak przygasać, a w jego miejsce pojawił się twardy bunt przeciw Kościołowi. Kapłan trwał w nim do 15. roku życia. Później tłumaczył, że powodem tej postawy były szykany, których doświadczał w grupie ministrantów, fatalny katecheta i udzielone „na odwal się” bierzmowanie.
Koniec podstawówki i początek liceum to czas, w którym wyróżniający się chłopak z grubymi jak denka od słoika okularami zaczął zyskiwać popularność w grupie rówieśników. Błyskotliwy i wygadany miał im wiele do zaoferowania. Świetnie radził sobie w samorządzie szkolnym, a poza tym prowadził życie zwykłego nastolatka: imprezował, chodził na koncerty, próbował alkoholu. Dostrzegał jednak, że fizycznie jest inny niż wszyscy, ciągle w jakiś sposób starał się przypodobać rówieśnikom.
Na chwilę od religii ważniejsza stała się polityka, o której w domu trójmiejskich opozycjonistów mówiło się dość dużo. W szóstej klasie Jan zrezygnował nawet ze szkolnej dyskoteki po to, aby śledzić w telewizji debatę Wałęsa–Miodowicz. Pod koniec liceum znowu coś go pociągnęło w stronę Boga. W Toruniu przypadkowo trafił do kościoła jezuitów. – Zacząłem się spowiadać. Pierwszy raz od siedmiu lat. Czasami masz takie wrażenie, że znasz gościa od lat – on był taki. Spowiedź trwała długo, a pod koniec ojciec Wacław mnie zapytał: „Czy ty nie myślisz o kapłaństwie?”. A że myślałem, więc przyszło mi do głowy: „Prorok, czy jak?” – opowiadał w jednym z wywiadów ks. Kaczkowski.
Ślepy w sutannie
Jezuici odrzucili prośbę Jana o przyjęcie do zakonu. Argumentowali, że w swoich szeregach mogą mieć tylko w pełni zdrowych mężczyzn. Przez lata, już jako ksiądz, długo wypominał zakonnikom tę decyzję. Postanowił jednak nie rezygnować z powołania. Po kilku rozmowach z przyszłymi przełożonymi we wrześniu 1996 r. stawił się w Gdańskim Seminarium Duchownym. Józef Kaczkowski nie był zadowolony z decyzji syna, obawiał się o poziom jego formacji intelektualnej. Rodzice uszanowali jednak wybór swojego dziecka.
– To, że mnie z tego seminarium nie wyrzucono, jest pośrednim dowodem na istnienie Pana Boga – opowiadał ks. Kaczkowski. Podczas studiów potrafił sprzeciwiać się wykładowcom, niekiedy wychodziło to znacznie poza ramy akademickiej debaty. Tak było m.in. w przypadku znanego rekolekcjonisty, którego w obecności rektora i innych wykładowców skrytykował za nudne kazanie. Pomimo niepokornego charakteru dotrwał do obłóczyn. Od tego momentu niemal nie rozstawał się z przysługującym mu strojem. – Specjalnie idę trochę pod prąd i zawsze łażę w sutannie. Między innymi po to, by tą sutanną w niemy sposób krzyczeć, że jest inna rzeczywistość – wyjaśniał w jednym z wywiadów. Strój i fascynacja przedsoborowym rytem liturgicznym nie były jednak istotą jego duchowej drogi. Jan cierpliwie czekał na możliwość sprawowania Eucharystii, w której – jak podkreślał – będzie mógł maksymalnie zjednoczyć się z Jezusem.
Przełożeni do ostatniej chwili wahali się, czy księdzem powinien zostać ktoś, kto bez okularów widzi może 10 proc. tego, co zdrowy człowiek. Ostatecznie dopuścili go do święceń, które odbyły się w czerwcu 2002 r. Pomimo liberalnych poglądów obostrzenia związane ze swoim powołaniem ks. Kaczkowski przyjął z dużą radością. – Nie wyobrażam sobie kapłaństwa bez celibatu. Nie dlatego, żebym miał za mało przestrzeni w sercu, by kogoś pokochać, ale dlatego, że celibat pozwala mi na bycie wyłącznie dla Niego – tłumaczył.
Dzieło życia
– Słysząc, że kandydat na „K” zajmował się w ramach praktyk pomocą chorym, zaproponowałem: „U nas w Pucku mógłby zostać kapelanem” – wspominał ks. prof. Jan Perszon, w tamtym czasie proboszcz parafii Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Kiedy po powrocie z wakacji ks. Kaczkowski dowiedział się, że z inteligenckiego Sopotu trafi na zupełnie obce mu Kaszuby, był załamany. Po przyjeździe na miejsce zapłakał, ale szybko okazało się, że właśnie w tym prowincjonalnym miasteczku odkrył sens swojej kapłańskiej posługi.
Został kapelanem puckiego Szpitala im. Franciszka Żaczka. Kiedy chorzy przytulali się do niego i prosili o chwilę rozmowy, zrozumiał, jak potężna jest rola księdza w świecie ludzi czekających na śmierć. W placówce zlikwidowano jednak oddział wewnętrzny, który pełnił funkcję quasi-paliatywnego. Młody kapłan postanowił za wszelką cenę stworzyć coś w jego miejsce. W grudniu 2004 r. na plebanii zorganizował spotkanie z udziałem kilku zaprzyjaźnionych pielęgniarek. Wspólnie powołali do życia Stowarzyszenie Puckie Hospicjum Domowe pw. św. Ojca Pio. Proboszcz podarował im starego tarpana, którym jeździli po całej okolicy. Jeszcze bez papierów, sprzętu i wynagrodzenia pomagali umierającym.
Po kilku latach ks. Kaczkowskiemu udało się przekształcić hospicjum w stacjonarną placówkę, a dzięki obecności w mediach i talentowi menedżerskiemu zapewnić jej rozpoznawalność i wsparcie finansowe. To było dzieło jego życia. Trudno zliczyć, ilu osobom udzielił sakramentu namaszczenia chorych, ile rodzin musiał poinformować o nieuleczalnej chorobie najbliższych. Robił to ze świadomością, że w każdej chwili sam może umrzeć. – Nie był z pewnością celebrytą sensu stricto. Mówił tak o sobie, ale moim zdaniem bardziej mówił, niż w istocie kimś takim był. Nikogo swoją chorobą nie epatował, niczego na swoim cierpieniu nie „zbijał”. Dawał świadectwo, które było ważne dla wielu ludzi – mówił o nim abp Grzegorz Ryś.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek spotkał się z wiernymi na modlitwie Anioł Pański.
Symbole ŚDM – krzyż i ikona Matki Bożej Salus Populi Romani – zostały przekazane młodzieży z Korei.
Wedle oczekiwań weźmie w nich udział 25 tys. młodych Polaków.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.