Ten wyjazd nauczył mnie jednego: trzeba być przygotowanym na wszystko – mówi ks. Marcin Werczyński po półtoramiesięcznym pobycie w kraju dżungli, czynnych wulkanów i wiary płynącej prosto z serca.
Egzotyczna przygoda i jedyna w swoim rodzaju posługa kapłańska rozpoczęła się 18 lipca. – Zostałem zaproszony przez chorwacką zakonnicę Lenkę, pracującą w misji sióstr Cristo Misionero Orante w San Francisco de Oyacoto. Jako ksiądz wolontariusz z błogosławieństwem abp. Józefa Kupnego pomagałem w parafii, w której znajdują się trzy kościoły w trzech miejscowościach. Oprócz tego siostry prowadzą szkołę podstawową i żłobek dla malutkich dzieci – opisuje ks. Marcin Werczyński.
Już pierwsze spotkanie po przylocie na stołeczne lotnisko w Quito zapowiadało ciekawy pobyt. – Byłem ochoczo nastawiony do rozmowy po hiszpańsku, którego dzień w dzień bardzo intensywnie się uczyłem przez ostatnie 1,5 roku, a tu… szok. Nic nie rozumiem. Rozmawiają szybko i używają ekwadorskich zwrotów. Pomyślałem: „No to świetnie się zaczęło” – wspomina wikariusz parafii NMP Królowej Polski na wrocławskiej Klecinie. Gdyby wiedział, co spotka go nazajutrz…
Na głęboką spowiedź, tzn. wodę
Pierwszego dnia ks. Marcin odprawiał Mszę dla miejscowej ludności. We Wrocławiu już celebrował Eucharystię po hiszpańsku, więc był przygotowany. – Kończy się liturgia słowa, przeczytałem Ewangelię, a tu nagle wszyscy siadają. Pytam, o co chodzi, czy chcą kazanie. Tak. To była pierwsza poważna próba. Musiałem na szybko coś wymyślić po hiszpańsku. Improwizowałem – opowiada z uśmiechem kapłan.
Tego samego dnia na próbie liturgicznej do bierzmowania grał jeszcze rolę biskupa, czytając dzieciom teksty po hiszpańsku. Nie było łatwo, ale wyszło. – Jak na początek, mnóstwo wrażeń. Na koniec dnia jedna z sióstr zapytała mnie, czy mógłbym nazajutrz pomóc proboszczowi wyspowiadać młodzież przed bierzmowaniem. Roześmiałem się i potraktowałem to jako żart, no bo jak inaczej – mówi ks. Werczyński. Na drugi dzień okazało się, że dowcip zmienił się w rzeczywistość. Kolejka ciągnęła się przez cały kościół. Polski ksiądz nie mógł odmówić.
– Szybko rzucono mnie na głęboką spowiedź, tzn. wodę. Pierwszy raz spowiadałem po hiszpańsku, ale Duch Święty działał. Rozumiałem wszystko, co było mi potrzebne. Na samym początku każdego ostrzegałem, że jestem z Polski, mogę wszystkiego nie zrozumieć, dlatego proszę mówić wolno i wyraźnie. Niewielu się stosowało. (śmiech) Wyspowiadałem w sumie ponad 20 osób – wspomina ks. Marcin.
Trzeci dzień minął pod znakiem spontanicznej decyzji o. Juana, miejscowego proboszcza, który wymyślił, by przed bierzmowaniem pomalować całą zakrystię. – I ta latynoska mentalność: oni się nigdzie nie spieszą, mają na wszystko czas. Godzina 21, a tu jeszcze pełno roboty. Ostatecznie jednak zdążyliśmy – opisuje kapłan.
Stalin i Lenin biegają po ulicach
W czasie swojej ekwadorskiej posługi ks. Marcin trafił na nowennę do św. Anny. Co wieczór po miejscowości od domu do domu wędruje procesja z figurą babci Pana Jezusa. – Gospodarze przyjmują siostry, które głoszą katechezę. Jej poziom jest mniej więcej taki jak moje kazania w Polsce do dzieci komunijnych. Ale te słowa docierają do mieszkańców i bardzo ich cieszą – zauważył ks. Werczyński.
Standard życia bywa różny, choć średnio na pewno zdecydowanie niższy niż w Polsce. Mieszkania – z betonowymi podłogami bez wykładzin i dywanów, tylko z drzwiami wejściowymi, bez wewnętrznych. Zdezelowane meble, czasem telewizor. Dzieci biegające boso. – A ci, którzy są naprawdę biedni, wstydzą się zapraszać do domu. Jedna rodzina przyjęła nas w garażu – mówi ks. Marcin.
Klimat nie rozpieszcza. Jest bardzo sucho. Do tego górzysty teren. Ludność to potomkowie Indian. Posługują się nie tylko hiszpańskim, ale też językiem lokalnym, keczua. – Nauczyłem się modlitwy „Ojcze nasz”, „Zdrowaś, Maryjo” i „Chwała Ojcu”. Mówili, że dobrze wymawiam, bo, podobnie jak polski, keczua ma miękkie brzmienia – tłumaczy ks. Werczyński.
Niestety, większość mieszkańców nie ma także dobrego wykształcenia. Poziom edukacji pozostawia wiele do życzenia. Ekwadorczycy nie mają pojęcia, gdzie leży Polska. Chętnie za to nadają swoim dzieciom imiona po słynnych przywódcach rosyjskich, jak Stalin czy Lenin, nie wiedząc przy okazji, że byli to także najwięksi zbrodniarze w historii. Szkoła prowadzona przez misję sióstr w San Francisco de Oya-coto to jedyna placówka w rejonie, gdzie nie ma narkotyków. Uczęszczają do niej dziewczęta z rodzin ubogich, żyjących w dżungli. Mieszkają w internacie. Uczą się tam także dojeżdżający chłopcy z okolicy.
– Społeczeństwo boryka się z problemami prostytucji dziewcząt i chłopców, handlem ludźmi oraz ogólnodostępnymi narkotykami. To chleb powszedni. Dzieci uciekają z domów, by pracować w narkotykowym biznesie. Sporym wyzwaniem duszpasterskim okazuje się walka z czarodziejami (z hiszp. Bruja). Nie mylić z szamanami – wyjaśnia polski kapłan.
Spontanicznie przed Bogiem i za kierownicą
Pod względem religijnym w Ekwadorze panuje potężny synkretyzm wynikający z niskiego poziomu wiedzy. Ludzie nie mają tam problemu, by łączyć wierzenia Inków na przykład z dominującym obecnie wyznaniem katolickim. Jeden z młodych chłopców, których spowiadał ks. Marcin, nie wypowiadał grzechów w sakramencie pokuty, tylko czekał, aż kapłan wypyta go, które popełnił, a on będzie tylko potwierdzał. Inaczej nie umiał. Powszechnie znane są zupełnie podstawowe prawdy wiary.
– Podejście do wiary Ekwadorczyków jest żywe, ekspresyjne, spontaniczne. Podobnie jak… jazda samochodem. (śmiech) Na grubość lakieru, bez żadnych zasad. Każdy jeździ, jak chce. Na czerwonym świetle można skręcać w prawo i w lewo, a czasem nawet trzeba, jeśli chcemy się ruszyć z miejsca – oświadcza ks. M. Werczyński, który często prowadził samochód np. w stolicy Ekwadoru. Jak zaznacza, styl modlitwy Ekwadorczyków jest urzekający, bo wpisany w codzienność, nie tak oficjalny, sztywnie uregulowany jak w Polsce. Dla przykładu: dużą wagę przywiązują do znaku pokoju podczas Mszy św. Wszyscy się ściskają, wymieniają kilka słów. Są ekspresyjni w tym ważnym geście, otwarci. – To widać także w postawie na co dzień. Życzliwość, uprzejmość, serce nad dłoni. Typowi południowcy, a co za tym idzie, głośni w mowie. Dużo gestykulują i krzyczą, czasem na koniec dnia głowa mi od tego pękała – wspomina ks. Marcin.
Dodaje przy tym, że w Ekwadorze mają do kapłana bardzo duży szacunek i uznanie, czego sam w różnych sytuacjach doświadczył.
Świnka morska na talerzu
Ksiądz Werczyński nie tylko angażował się w pracę duszpasterską (odprawiał Mszę św. codziennie, a czasem 3–4 razy dziennie), ale też podróżował i zwiedzał ekwadorską oraz peruwiańską część Ameryki Południowej. Zdobył swój najwyższy szczyt w życiu: Rucu Pichincha – 4700 m n.p.m. To czynny wulkan w ekwadorskich Andach. Zetknął się (także w swoim pokoju) z egzotycznymi jaszczurkami i jadowitymi pająkami. Nie mógł sobie odmówić odwiedzin w dżungli w poszukiwaniu małp. – Wprawdzie nie spotkałem ani jednej, ale widok roślinności i terenu jest niesamowity – dodaje.
Co do kulinarnych przygód – wikariusz z Wrocławia spróbował świnki morskiej, tortilli z mięsem z płaszczki, ośmiornicy i ekwadorskiego królika. Zobaczył między innymi miasta preinkaskie (powstałe przed Inkami), wypełnione złotem muzea, wieloryby w oceanie, egzotyczne wyspy, majestatyczne góry. Oprócz tego grał w bingo z Indianami, przekraczał granicę ekwadorsko-peruwiańską z nielegalnym zapasem paliwa w bagażniku (oczywiście jako nieświadomy pasażer, nie właściciel) oraz przeżył kontrolę policyjną samochodu (tę mniej drastyczną) i nocną kontrolę wojskową autobusu (tę drastyczniejszą, bo przeprowadzaną przez żołnierzy z długą bronią i psami). Takich przygód ma w swoim dzienniku zapisanych jeszcze więcej.
Misja Ekwador została wykonana.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).