Gdy człowiek nie dorasta do ideałów pół biedy. Gorzej gdy dla świętego spokoju z nich rezygnuje.
Ewangelizacja. Czyli − czy się to spolszczenie komu podoba czy nie − głoszenie Dobrej Nowiny. Modne słowo, prawda? Czasami zastanawiam się, czy używający go rozumieją jeszcze o co chodzi. No bo nazywanie każdego przepowiadania słowa Bożego ewangelizacją, nie mówiąc już o zwykłej „proewangelicznej” czy „prokościelnej” działalności jest grubą przesadą. Zupełnie przy tym niepotrzebną. Przecież nie wszystko w Kościele musi być ewangelizacją, prawda? Zwyczajna formacja wierzących też jest bardzo potrzebna. Nawet święty Marek, twórca gatunku literackiego nazywanego ewengelią, w pierwszej części swojego dzieła przedstawia wielkości i wspaniałość Jezusa i Jego Dobrej Nowiny, ale w drugiej już wskazuje, co to znaczy być uczniem Mistrza. Bo nie wystarczy zachwycić się Jezusem i Mu klaskać, ale trzeba jeszcze pójść Jego drogą. Niestety, nieraz aż na krzyż.
Dlaczego o tym piszę? Bo coraz częściej wydaje mi się, że mamy ogromny kłopot z przełożeniem Ewangelii na praktykę międzyludzkich i społecznych relacji. I nie ukrywam, że dziś szczególnie jaskrawym tego przykładem jest dla mnie stosunek wielu wierzących do problemu zalewającej Europę fali migrantów. Kiedy w młodości czytałem książkę Nikosa Kazantzakisa „Chrystus ukrzyżowany po raz wtóry” myślałem, że komu jak komu, ale nam, polskim katolikom XX (wtedy) wieku sprowadzenie wiary do czystej obrzędowości i kompletna ślepota na potrzeby bliźnich nie grozi. Niestety, w XXI wieku okazało się, że bardzo się myliłem.
Przyznaję, przyjmowanie rzeszy obcych nam kulturowo migrantów łatwe nie jest. Rozumiem opory, rozumiem obawy. Dwoma rękami podpisuję się pod tezą, że powinno się zrobić to mądrze. Że nie wszyscy jak leci, że potrzebne jest postawienie przybyszom pewnych wymagań. Ba, nawet zgadzam się z tezą, że trzeba przede wszystkim pomagać tam, skąd owi ludzie uciekają. Ale nie potrafię zapomnieć, że Jezus do tych, którzy nie przyjęli Go w przybyszu mówi „idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny przygotowany diabłu i jego aniołom”. I nie jest to zdanie wyrwane z kontekstu, które po jakiejś egzegezie mogłoby przestać znaczyć co wydaje się znaczyć. Bo w kontekście nie znajdziemy żadnego usprawiedliwienia. Wręcz przeciwnie, potępienie nieczułości wobec głodnych, spragnionych, nagich, chorych i – uwaga – także więźniów. Czyli nie niewiniątek.
Tak, rozumiem opory i obawy. Sam je podzielam. Też chciałbym ten kategoryczny nakaz Jezusa zmiękczyć, przyprawić cnotą umiarkowania i podlać sosem roztropności. Przecież prawdą jest, że musimy się przede wszystkim troszczyć o swoich bliskich. Dlatego też nie dziwię się, że wielu ekscytuje się doniesieniami o popełnianych przez migrantów przestępstwach, jakby zapominając, że wśród naszych braci i sióstr Polaków też mamy złodziei, gwałcicieli, pedofili i morderców. Rozumiem, to pomaga usprawiedliwić ostrożność. Ale nie rozumiem, jak chrześcijanin może powiedzieć „nie i koniec”. Nie patrząc na to, że wśród migrantów są różni ludzie. I dobrzy i źli. W większości pewnie nieszczęśliwi. Także tacy, którzy uciekali przed skrajną nędzą, prześladowaniami albo i śmiercią, a w czasie drogi do Europy niejedno przeżyli. Kategoryczne „nie i koniec”, demagogiczne domaganie się, by kto jest za ich przyjmowaniem ugościł ich w swoim domu – jakbyśmy nie byli zorganizowanym społeczeństwem i nie musieli z wszystkimi problemami radzić sobie w pojedynkę – to nie jest postawa godna ucznia Chrystusa. Nawet jeśli na usprawiedliwienie będzie się przytaczało mądrości uznanych teologicznych autorytetów.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Archidiecezja katowicka rozpoczyna obchody 100 lat istnienia.
Po pierwsze: dla chrześcijan drogą do uzdrowienia z przemocy jest oddanie steru Jezusowi. Ale...
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.