– Zwykle to żona pierwsza dowiaduje się, że spodziewa się dziecka. U nas to ja dowiedziałem się pierwszy – mówi Arek Natalicz.
W Polsce byliśmy niedzielnymi katolikami. Arek pochodzi z rodziny, która nie chodzi regularnie do kościoła. Z kolei moja rodzina była katolicka z tradycji – mówi jego żona Ala.
Gdy 13 lat temu Nataliczowie wyprowadzili się do Irlandii, czasem przez miesiąc nie chodzili do kościoła. – Na emigracji wychodzi to, co naprawdę jest w człowieku. Odpadają względy typu: „co ludzie powiedzą”. Naszym głównym bożkiem było wtedy euro – przyznaje Ala.
– To się zaczęło zmieniać, gdy poznaliśmy ks. Artura Klepackiego – mówi Arek. Najpierw była to zwykła ludzka przyjaźń. Punktem wyjścia było to, że i ksiądz, i Nataliczowie pochodzą z tych samych stron, z Warmii i Mazur. Ksiądz przemycał im Pana Boga w rozmowach prywatnych.
Nawrócona przez... owada
– Punktem zwrotnym była dla mnie adoracja Najświętszego Sakramentu. Byłam sama w kościele naprzeciw Pana Boga. Klęczałam, rozmyślałam, a tu mucha zaczęła latać wokół monstrancji. W końcu na niej usiadła. „Zwykły insekt, a ciągnie go do Boskiej obecności, a ja... jestem chrześcijanką do d...” – pomyślałam. Od tego momentu stanięcia w prawdzie zaczęło się moje stopniowe nawracanie się – opowiada Alicja.
– Przyszła z kościoła jakaś odmieniona – wspomina Arek. Sam uważał się za niewierzącego racjonalistę. Oceniał, że mógłby uwierzyć, gdyby dostał jakiś wyraźny znak od Pana Boga. Ale nic z tego. – Moje nawrócenie było stopniowe, tak że właściwie nie wiem, kiedy stałem się człowiekiem wierzącym. Ale tym, co najbardziej przekonało mnie, że Pan Bóg troszczy się o nas, był proces adopcji – mówi Arek.
Nataliczowie zaczęli starać się o dziecko jeszcze w Polsce. Potem w Irlandii. Przez 5 lat. – Lataliśmy po lekarzach. Wszyscy mówili: „Wiem, jak wam pomóc, ale to będzie kosztować”. I owszem, pomagało, ale głównie portfelom lekarzy. Jedna wizyta – 150–200 euro. To było naciąganie – Nataliczowie nie wahają się nazwać rzeczy po imieniu. Bo tak naprawdę wszyscy medycy dążyli do jednego – do zapłodnienia in vitro. Różnymi sposobami, nawet przez wspólnych znajomych, próbowali wpłynąć na decyzję młodego małżeństwa. – Nie powiem, propozycja in vitro brzmiała bardzo kusząco. To była dla nas duża próba wiary – przyznaje Arek.
Samobójstwo byłoby mniej drastyczne
Ala przeczytała któregoś razu ulotkę leku, który zapisał jej ginekolog. – Stwierdziłam, że nawet samobójstwo byłoby mniej drastyczne niż jego skutki uboczne – opowiada kobieta. To był moment psychicznego załamania. – Potem daliśmy sobie na luz – opowiadają Nataliczowie. Wtedy u Arka pojawiła się myśl o adopcji.
Nawiązali kontakt z siostrami katarzynkami w rodzinnym Braniewie. Zakon prowadził tam dom dziennego pobytu dla dzieci z trudnych rodzin. Potem zaczął się on przekształcać w dom dziecka. Nataliczowie przywozili do niego słodycze. – Kiedyś dostaliśmy list od siostry Viannei, że mają rodzeństwo, chłopca i dziewczynkę, którzy potrzebują nowej rodziny. Dla nas to był znak, że adopcja to jest to – wspominają Nataliczowie.
Zaczęli starać się o przysposobienie w Irlandii. To okazało się praktycznie niemożliwe. Pomyśleli więc o Polsce. Zgłosili się do jednego z katolickich ośrodków adopcyjnych. Zostali tam potraktowani dość brutalnie. Ośrodek praktycznie odmówił im pomocy, gdy okazało się, że chodzi o adopcję za granicą. Zażądał, by Nataliczowie dorobili się w Irlandii, wrócili do Polski i znaleźli pracę. Wtedy mogliby wrócić do kwestii adopcji. – No, chyba że któreś z was jest europosłem. Mieliśmy taki przypadek – usłyszeli.
Małe uzdrowienie
Wtedy zwrócili się do ośrodka w Gdańsku. Tam przyjęcie było zupełnie inne. – Dali nam szansę. Przez cały 2010 r. co trzy tygodnie lataliśmy z Irlandii do Polski na spotkania. Najpierw z psychologiem i psychiatrą – wspominają Ala i Arek.
Wtedy doszło do ich małego uzdrowienia. – Obydwoje baliśmy się latać samolotem – opowiadają Nataliczowie. Adopcja wymagała jednak regularnych lotów. Mieliśmy pewność, że Pan Bóg nas prowadzi i że nic złego się nie stanie. Przestaliśmy się bać. Teraz loty są dla nas największą atrakcją – śmieją się Ala i Arek.
Lecieli też pamiętnego 10 kwietnia 2010 r. Dwie godziny po katastrofie w Smoleńsku. – Na pokładzie była ogólna panika. Tylko my byliśmy spokojni – opowiadają.
Zdarzyło się też, że mieli w Polsce ważne spotkanie w sprawie adopcji, a na Islandii wybuchł wulkan. Z niepokojem patrzyli na tablicę odlotów. Kolejne rejsy były odwoływane. – Zdrowaśki szły jedna za drugą – wspomina Arek. Efekt? Tylko ich lot się odbył, choć z kilkugodzinnym opóźnieniem. Zdążyli na zakończenie kursu.
Potem trzeba było czekać. Na dziecko. A właściwie: na dzieci, bo Nataliczowie postanowili od razu adoptować dwoje. – To był najgorszy okres – potwierdzają zgodnie.
Proroczy sen
– Przyśniło mi się wtedy, że adoptujemy chłopca i dziewczynkę. I że chłopiec jest starszy. „Projekcja moich marzeń” – pomyślałem. Ale gdy Ala powiedziała, że tej samej nocy przyśniło jej się dokładnie to samo, ciarki przeszły mi po plecach – opowiada Arek.
Sen stał się jawą. – Zwykle to żona pierwsza dowiaduje się, że spodziewa się dziecka. U nas to ja byłem pierwszy – uśmiecha się Arek. Bo to on dostał e-mail z informacją, że znalazły się dzieci, które mogliby adoptować. Był wtedy w pracy. Nie mógł się doczekać przerwy na lunch, żeby powiadomić żonę. Wreszcie zadzwonił. Odpowiedział mu jeden wrzask. – Wszyscy ludzie u mnie w pracy ryczeli. Taka radość! – wspomina kobieta.
W przeciwieństwie do Ali, której pracodawca wspierał ją w staraniach o adopcję, Arek musiał przejść próbę w życiu zawodowym. – Miałem wtedy świetną pracę. Bardzo ją lubiłem, dawała nam też wysokie dochody. Gdy zaczynała się procedura adopcyjna, powiedziałem szefowi, że raz w miesiącu będę musiał lecieć na 2–3 dni do Polski. A w pewnym momencie będę tam musiał wyjechać na pół roku. Nie zgodził się. Do dziś pamiętam, jak zaniemówił, gdy wręczyłem mu wypowiedzenie. To był środek recesji. Ludzie tracili pracę, a ja odszedłem sam... Może dało mu to do myślenia, że pieniądze to nie wszystko? – opowiada Arek.
Znalazł ofertę pracy dla kierowcy ciężarówki. Na pół etatu. – Menedżerowie znaleźli jednak w moim CV coś, co szczególnie im się spodobało. Postanowili utworzyć dla mnie nowe stanowisko – kogoś w rodzaju szefa logistyki. Zarobki były niższe od poprzednich, ale do przyjęcia. Tuż przed ostatecznym zawarciem umowy spytali, czy mam jakieś oczekiwania. Wtedy powiedziałem o naszych planach i wiążących się z tym wyjazdach. Dodałem, że to nie podlega negocjacjom. Po jakimś czasie zadzwonili. Zgodzili się na wyjazdy, ale zaproponowali niższe wynagrodzenie. A my potrzebowaliśmy pieniędzy na wydatki związane z adopcją. Dlatego powiedziałem: „nie”. Na to oni: „OK, warto było spróbować. Zaczynasz w poniedziałek” – śmieje się Arek.
Myślałam, że będę przerażona
W końcu Nataliczowie wyjechali do Polski. Poznali rodzeństwo: Weronikę, która miała wtedy 2 lata i 2 miesiące, oraz Sylwestra – liczącego 3 lata i 3 miesiące. – Myślałam, że kiedy zobaczę dzieci, będę przerażona. Tymczasem był spokój. Wera była pełna energii i usmarowana jedzeniem od ucha do ucha. Sylwester – jak zwykle grzeczniutki. Nie oczekiwałam od siebie, że coś do nich poczuję. U różnych małżeństw wygląda to różnie. My potrzebowaliśmy do tego czasu – wspomina Alicja Natalicz.
Gdy Nataliczowie poznali lepiej dzieci, pojawiły się problemy formalne, które mogły całkowicie zablokować ich adopcyjne plany. Tak się nie stało. Ale procedura przeciągnęła się do 7 miesięcy.
Rozprawy w sądzie były trudne. – Sędzia była dość surowa. Spytała Alę, jakie mamy warunki mieszkaniowe. A ona na to niepewnie, że „mamy takie mieszkanko...”. „Jakie mieszkanko?!”– huknęła sędzia. „Jakie mieszkanko?” – powtórzyłem w myślach, bo przecież wynajmowaliśmy 300-metrowy dom. „Zaraz pójdę i wszystko poodkręcam!” – pomyślałem zirytowany. Bo wychowałem się w prawniczej rodzinie i od małego czułem się w sądzie jak w domu. Ale kiedy stanąłem przed sędzią, prawie zapomniałem języka w gębie – wspomina Arek.
– Ja miałam wyobrażenia jakby wzięte ze świątecznych amerykańskich filmów: o tym, że jestem najlepszą mamą na świecie, a dzieci przychodzą do mnie i mówią; „kocham cię”. A to nie tak. Mieliśmy najpierw niezłą deprechę. Sporo czasu upłynęło, zanim udało się zdusić nasz egoizm – wspomina Ala.
– Wydaje mi się, że gdy małżeństwo czeka 9 miesięcy na dziecko, to ma czas, żeby się z tym oswoić. Z nami było trochę inaczej. Nie było tych hormonów. Jeszcze w piątek byliśmy na wspinaczce na najwyższym szczycie w Irlandii, a w poniedziałek polecieliśmy po dzieci do Polski.
A one też miały swoje doświadczenia – wcale nie łatwe. Zajęło nam dużo czasu, żeby zatrzeć złe wspomnienia, zastąpić je dobrymi. Na przykład dzieci nie znały wcześniej muzyki. Zareagowały zdumieniem, gdy pierwszy raz puściliśmy im coś w samochodzie. Wiele rzeczy robiliśmy z nimi po raz pierwszy – opowiada Arek.
Zmieniły naszą miłość
Jak jest teraz, po kilku latach? – Mamy takie same problemy jak wszyscy rodzice. Dzieci wszystko wiedzą najlepiej i wszystko chcą robić po swojemu – rozkładają ręce Nataliczowie. – One zmieniły naszą miłość. Nie jesteśmy już tylko sami dla siebie – dodają i podkreślają, że niepłodność... wzmocniła ich małżeństwo. – Nigdy się o nią wzajemnie nie oskarżaliśmy. Bo żadne z nas z osobna nie jest płodne. Płodne jest tylko małżeństwo – dodają.
A gdyby teraz urodziło im się dziecko? – Mamy dwoje dzieci. Ale gdyby poczęły się następne, to przyjęlibyśmy je z ogromną radością i miłością – mówią.
– Pan Bóg we wszystkim miał swój cel. Polska była dla nas jak Egipt dla Izraelitów. Musiał nas wyprowadzić za granicę, jakby na pustynię, i tam mówił do naszych serc – podsumowuje Ala.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).