– Przy bocznym wejściu do kościoła leżała sterta martwych ciał, wystawały z niej dziecięce nóżki w pomarańczowych skarpetkach. Uświadomiłem sobie, że możemy skończyć tak samo – wspomina ks. Stanisław Kicman.
Nie będzie bolało
– Dowiedzieliśmy się, że zostali zabici ojcowie redemptoryści na Karolkowej. Służyłem tam do Mszy św., a moja mama blisko współpracowała z prowadzonym przez nich Caritasem. To było dla nas bardzo bolesne – opowiada ks. Kicman. Przed południem do kamienicy wpadają Niemcy. Każą wszystkim opuścić budynek, a tym, którzy nie otwierają drzwi, wrzucają do mieszkania granaty. Mieszkańcy są wyprowadzani na zewnątrz: niektórzy zdążyli się wcześniej spakować, większość łapie tylko to, co ma pod ręką. – Zgrupowano nas, rozstawiono erkaemy. Sądziliśmy, że dojdzie do egzekucji – wspomina ks. Stanisław.
W kamienicy mieszkało wielu kolejarzy i tramwajarzy, nosili charakterystyczne mundury. Niemcy sprawdzają, czy nie biorą udziału w powstaniu. W tym czasie pod budynek podjeżdżają samochody, rozpoczyna się grabież mienia z piwnic i mieszkań. W pewnym momencie na trzecim piętrze otwiera się okno. Najpierw słychać strzał, a chwilę później żołnierz, trzymając na rękach małego chłopca, próbuje go wyrzucić przez okno. Dziecko mocno trzyma go za klapy munduru, w końcu spada. – Byłem wstrząśnięty. Na moich oczach zginął chłopiec, z którym bawiłem się na podwórku – mówi kapłan.
Dom został podpalony, a miesz- kańców zaczęto pędzić pod kościół św. Wojciecha. Po północnej stronie ul. Wolskiej płonęły budynki, w stronę Wisły jechały niemieckie czołgi, a kiedy wszyscy dotarli pod świątynię, zobaczyli sterty zwłok.
Przez trzy godziny klęczeli przed kościołem: po jednej stronie mężczyźni, po drugiej kobiety z dziećmi. Wycelowany w nich karabin wzbudzał obawę, że za chwilę zginą. Babcia Kasia trzymała w dłoniach różaniec, a mama próbowała mówić „Zdrowaś Maryjo”. – Przygarnęła mnie do siebie i sądząc, że żołnierz zacznie strzelać, powiedziała: „Zamknij oczy, nie będzie bolało”. W głowie ciągle słyszę te słowa – mówi ks. Stanisław. Niemcy nie planowali jednak ich zabić, mieli się jeszcze do czegoś przydać.
Wieczorem wpędzono ich do kościoła. Z przedsionka zrobiono latrynę, fetor był nie do zniesienia. Na ołtarzu lekarz operował rannego, a pijani żołnierze, poprzebierani w ornaty, chodzili z kielichami liturgicznymi pełnymi alkoholu. Stanisław z mamą i babcią siedzieli pod filarem. Po skosie było widać dziewiątą stację Drogi Krzyżowej: Upadek Pana Jezusa. Chłopiec spał, a mama ciągle modliła się, patrząc na obraz. – Po wojnie do końca życia odmawiała Drogę Krzyżową. Zmarła w piątek o trzeciej z różańcem w ręku – wspomina kapłan.
Niewolnicy Hitlera
Następnego dnia mieszkańcy Woli zostali przewiezieni z Dworca Zachodniego do Pruszkowa, a po trzech dniach przez KL Sachsenhausen do obozu koncentracyjnego Bergen-Belsen. Sąsiednie miasto było wtedy bombardowane przez aliantów; reflektory wyłapywały atakujące samoloty, wszędzie było słychać wybuchy. – Pomimo okoliczności, w jakich tam się znaleźliśmy, ten widok był dla mnie fascynujący. Czułem się jak w filmie – mówi duchowny.
Noc spędzili w dużych namiotach, a rano zostali przeliczeni. Matki z dziećmi wysłano do Hameln pod Hanowerem, zostały wystawione na sprzedaż. Stanisław z mamą trafili do grupy 72 kobiet, które kupił właściciel fabryki koców. Uformowani w kolumnę, pod strażą, udali się na przedmieścia. Na swojej drodze napotkali dzieci idące do szkoły. Chłopiec w mundurku Hitlerjugend zatrzymał się i z nieukrywaną radością napluł Stanisławowi w twarz. – Oni byli wychowywani w duchu nienawiści do każdego, kto nie był Niemcem – mówi kapłan.
Mama pracowała po 12 godzin dziennie. Mieszkali w strasznych warunkach. Zimą koc przymarzał do ściany. Stanisław zachorował na szkarlatynę. W tamtym czasie przyszły duchowny spotykał na swojej drodze dobrych i złych Niemców. Pierwsi dawali mu jedzenie, drudzy próbowali zabić. W kwietniu 1945 r. obóz został wyzwolony przez Amerykanów. – Pamiętam, jak podchodząc do nas, krzyczeli: „German?”, a matki na to: „Poland!”. Jeden z nich zaczął grzebać przy kołnierzyku, wyciągnął medalik i powiedział: „Ja też polski” – wspomina ze wzruszeniem ks. Stanisław.
Po wyzwoleniu Monika Kicman zaczęła intensywnie poszukiwać swojego męża. Myślała, że nie żyje, chciała znaleźć chociaż jego grób. Okazało się, że Czesław trafił do jednego z niemieckich obozów, ale udało mu się uciec. Szczęśliwie wszyscy, razem z babcią, spotkali się w Kutnie w grudniu 1945 r. Do zniszczonej Warszawy nie mieli po co wracać. – Witaliśmy się w milczeniu. Rodzice przez pół roku przyzwyczajali się z powrotem do siebie – mówi kapłan.
W 1949 r. cała rodzina wróciła do stolicy. Zamieszkali na Muranowie. – Myślę, że Bóg osądził Niemców, my nie jesteśmy od tego, żeby Go wyręczać – mówi z zadumą.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.