Fantastycznie, jeśli ktoś w wierze może wzrastać, jeśli może nią oddychać i nasiąkać we własnym domu rodzinnym. Ale to nie może być jedyny pomysł na głoszenie Ewangelii.
O kryzysie w Kościele napisano już wiele. Statystyki dominicantes i comunicantes, liczba nowych powołań do kapłaństwa i życia zakonnego, w końcu pytania o źródło norm moralnych prowokują pytania o przyczyny tego stanu, w słusznym skądinąd przeświadczeniu że trzeba poznać przyczynę by leczyć. Na łamach dodatku Plus-Minus Tomasz Krzyżak stawia tezę, że za kryzys religijności odpowiada kryzys tradycyjnej rodziny.
Najbardziej jaskrawe przykłady: Francja, Wielka Brytania, Irlandia. W każdym z tych krajów kryzys przebiegał wprawdzie nieco inaczej, ale jego podstawy leżały właśnie w rodzinach, które w wyniku przemian kulturowych i społecznych uległy przemodelowaniu - pisze, powołując się na tezy Mary Eberstadt. W tych rodzinach, w których odwróciły się role kobiet i mężczyzn, religijność ulegała znacznemu osłabieniu, inaczej niż w tych, które kultywowały wartości konserwatywne.
Dlaczego? Brak czasu dla dzieci spowodował osłabienie więzi z Kościołem. W tradycyjnych, konserwatywnych modelach to kobieta jest bowiem tą, która przekazuje tradycję wiary.
Można złośliwie powiedzieć, że nie chodzi o tradycyjną religijność, tylko o wiarę. Można też wskazać, że wiara matki często nie wystarcza, że dla dzieci kluczowym czynnikiem jest wiara ojca. Proszę sobie przypomnieć, jakie znaczenie miała wiara jego ojca dla Karola Wojtyły. Jakie znaczenie miał przykład jego modlitwy. Do końca życia odmawiał modlitwę, którą od niego dostał. Ale nie o przepychanki i złośliwości chodzi.
Wiek dwudziesty to dwie wojny. To olbrzymie konsekwencje dla psychiki ludzi. Także kobiet. Mój dziadek spędził wojnę w oflagu. Babcia w okupowanej Warszawie musiała wziąć odpowiedzialność za całą rodzinę. I wzięła. Skutecznie. Proszę mi nie mówić, że taka sytuacja pozostaje bez wpływu na rodzinę. Nie da się tak po prostu wrócić do tego, co było, odbudować sytuacji sprzed wojny. Ludzie stali się inni.
Jednak na szczęście nie wydaje mi się, by konserwatywny model rodziny (z niepracującą matką) był jedynym dobrym. Czynnikiem kluczowym nie jest czas. Matka Maksymiliana Maria Kolbego pracowała. Całymi dniami, tak się wtedy pracowało. Nie przeszkodziło to jej przekazać mu wiary. Żeby jednak wiarę przekazać, trzeba ją mieć. Wiarę, nie religijność, za którą niewiele idzie. Wiarę, nie tylko tradycję. I to jest kolejne pytanie: czy ci ludzie, którzy nie przekazali wiary dzieciom, mieli co przekazać?
"Jakim cudem ty wierzysz???" - usłyszałam kiedyś pytanie. Chwilę wcześniej powiedziałam, że nie pamiętam z dzieciństwa czy młodości żadnego członka rodziny przystępującego do sakramentów. Ani rodziców, ani dziadków, ani ciotek, ani wujków... Tak, to prawda, swoją wiarę uważam za cud. O mnie upomniał się sam Bóg, bo do braku rodzinnego należy dodać parafię zajętą zdecydowanie bardziej polityką niż duszpasterstwem (lata 80. XX w. i ta mityczna katecheza w salkach...). Ale wspominam to nie po to, by lamentować. Nie ma nad czym.
Rzecz w tym, że rodzina jest uprzywilejowanym środowiskiem przekazywania wiary. Przede wszystkim dzięki świadectwu życia - nie sposób żyć obok kogoś i udawać. Ale drogą wejścia Ewangelii w rodzinę nie muszą być rodzice i dziadkowie, choć oczywiście tak byłoby najlepiej. Drogą wejścia mogą być dzieci i wnuki. Nie ma sensu zawracanie kijem rzeki. Tradycyjny, konserwatywny model rodziny jest dobry, ale niejedyny. W wielu sytuacjach nierealny. A jeśli w rodzinie nie ma wiary, będzie zwyczajnie nieskuteczny. Konserwatyzm wiary nie gwarantuje.
Konieczne jest wyjście z Ewangelią do ludzi na każdym etapie ich życia. Także do młodych. To ważny etap. Miałam trzynaście lat i byłam w stanie wybrać wiarę mimo braku świadectwa rodziny. Byłam w stanie dać się poprowadzić takiemu duszpasterstwu parafialnemu, jakie było mi dostępne. Aż do pierwszej wspólnoty, na którą trafiłam mając lat osiemnaście i która właściwie nauczyła mnie wierzyć. To nie jest tak, że młody człowiek w wieku, w którym dziś zwykle przyjmuje się bierzmowanie jest za młody by sam myśleć i wybierać. Duch Święty go nie omija i nie pozostaje w nim w formie przetrwalnikowej czekając na osiągnięcie pełnoletności.
Tyle, że nie można jednym tchem wymagać dorosłości i traktować jak dziecka. Nawet jeśli dzieckiem jest. Nie dorośnie od pilnowania i popychania. Dorasta się wyłącznie wówczas, gdy można i trzeba być za siebie odpowiedzialnym. Choćby na wyrost.
Nie mam nic przeciw konserwatywnym modelom rodziny. Fantastycznie, jeśli ktoś w wierze może wzrastać, jeśli może nią oddychać i nasiąkać we własnym domu rodzinnym. Ale to nie może być jedyny pomysł na głoszenie Ewangelii. Inaczej umkną nam całe pokolenia.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.