Asia i Mikołaj mają pięcioro dzieci. Czworo na ziemi i jedno w niebie. I choć mogą powiedzieć, że wyrośli w kościele, tak naprawdę Pana Boga spotkali wtedy, gdy umarła ich córeczka.
Oboje wychowali się w kościele, i to niemal dosłownie. Ich rodzice weszli na Drogę Neokatechumenatu przed ich urodzeniem, więc kiedy na świecie pojawili się Asia i Mikołaj, od pierwszych chwil życia zabierani byli na spotkania wspólnoty, Msze Święte, rekolekcje. Modlitwa domowa była czymś naturalnym. Wspólne odmawianie jutrzni czy świętowanie w bliskości Pana Boga oboje wyssali z mlekiem matki. – Kościół, wspólnota, rozmowy o Bogu były w naszym życiu czymś zwyczajnym. Nie znaczy to jednak, że bliskie, osobiste relacje z Panem Bogiem zrodziły się same. Do tego trzeba świadomej decyzji, a tego długi czas w naszym życiu nie było – mówią małżonkowie.
Młodzieńczy bunt
Dzieci, jak to dzieci, przedkładają zabawę nad obowiązki. Nie było więc łatwo, gdy trzeba było iść na Eucharystię, a rówieśnicy zostawali na placu zabaw. – Pamiętam, jak się buntowałam. Chciałam zostać z koleżankami na podwórku, a nie iść z rodzicami na spotkanie wspólnoty. Myślałam sobie wtedy, że jak będę już duża i będę mogła o sobie decydować, to z pewnością nie będę tak często chodziła do kościoła – wspomina Asia. Podobne odczucia miał Mikołaj. – Ciągnęło mnie do świata. Dziś, z perspektywy lat, widzę, jak bardzo szatan chciał, bym sobie poszedł z Kościoła. A ja, jako młody chłopak, chętnie słuchałem różnych podszeptów. Z jednej strony znałem teorię, jak powinno wyglądać życie chrześcijanina, z drugiej – bardzo chętnie ulegałem różnym pokusom. Szedłem jakby równolegle dwiema ścieżkami. Jedną nogą byłem w Kościele, drugą poza nim. Na dłuższą metę jednak tak okrakiem nie dało się iść przez życie – opowiada Mikołaj. Wspominając tamte czasy, nie może o sobie powiedzieć, że był święty. – Wpadałem w różne nałogi, próbowałem wielu rzeczy przynoszących szkodę, a grzech był na porządku dziennym. Nie przeszkadzało mi to, że chodzę na spotkania wspólnoty i na Mszę św. W sobotę wieczorem szedłem na Eucharystię, a po niej na imprezę. Próbowałem jakoś pogodzić dwa światy – wspomina.
Krok w dorosłość
Mając trzynaście lat, można wejść do własnej wspólnoty neokatechumenalnej, własnej, czyli takiej bez rodziców. – Bardzo tego chciałam. Wiązało się to dla mnie z dorosłością, poczuciem niezależności od rodziców, samodzielnością. Poza tym wspólnota, która właśnie powstawała, była młoda, a to mnie oczywiście pociągało. Chciałam być z rówieśnikami poza kontrolą mamy i taty – mówi Asia. W tej nowej wspólnocie młodych spotkali się z Mikołajem. – Wysłuchaliśmy katechez, raz jeszcze przypomnieliśmy sobie, na czym polega bycie chrześcijaninem, ale to wciąż była teoria. Praktyka naszego życia była powtarzającym się pasmem różnym grzechów i upadków. W końcu, jako bardzo młodzi ludzie, pobraliśmy się. Ja miałem 19 lat, Asia 20 i oczekiwaliśmy narodzin naszego pierwszego dziecka – wspomina Mikołaj.
Młodej rodzinie nie było łatwo. – Mieliśmy różne wizje życia, małżeństwa, przyszłości. Dogadanie się, gdy brakuje dojrzałości, wydawało się niemożliwe – wspominają.
Po roku małżeństwa Asia była w ciąży z drugim dzieckiem. Nic nie wskazywało na to, że ich życie wywróci się do góry nogami. – Ciąża była książkowa. Nasza córeczka dobrze się rozwijała, ja czułam się dobrze, badania były w normie. Oczekiwaliśmy na jej narodziny. Nagle, w dziewiątym miesiącu ciąży, Pola – tak daliśmy jej na imię – przestała się ruszać. Kiedy się zorientowałam i pojechaliśmy do szpitala, okazało się, że nasze dziecko nie żyje.
To był szok. Na początku nie rozumiałam, co się wokół mnie dzieje, ale ta sytuacja sprawiła, że rzuciłam się z prośbą o pomoc do jedynego znanego mi źródła – do Boga. I choć przez całe moje wcześniejsze życie wiele o Nim słyszałam i modliłam się do Niego, to nigdy z Nim nie rozmawiałam tak bardzo osobiście i blisko jak wtedy, gdy okazało się, że moje dziecko umarło. Ta modlitwa dała mi siłę, by normalnie urodzić Polę, i choć nie oddychała, mogłam ją przytulić. Wtedy namacalnie odczułam, że Bóg jest blisko mnie w całej tej tragedii – wspomina Asia.
Podobne odczucia miał Mikołaj. – Śmierć dziecka paradoksalnie zbliżyła mnie do Boga. Gdy tylko okazało się, że Pola nie żyje, w szpitalu byli przy nas nasi rodzice i bracia ze wspólnoty. Zostaliśmy otoczeni taką mocą modlitwy, że czuć ją było w powietrzu. To sprawiło, że mimo ogromnego bólu, jaki czuliśmy, nie było w nas czarnej rozpaczy. Potrafiliśmy przyjąć to cierpienie z pokojem. Wtedy właśnie odbyło się moje świadome powiedzenie Panu Bogu „tak”. Powiedziałem: „Boże, oddaje Ci moje życie, kieruj nim i przeprowadź nas przez to doświadczenie”. I tak się stało – mówi Mikołaj.
Rozmnożenie pieniędzy
To właśnie wtedy pierwszy raz zrozumieli, czym jest wspólnota i jaką moc daje bycie w neokatechumenacie. – Droga, tak potocznie nazywamy neokatechumenat, stała się dla nas rzeczywistością. To już nie była teoria, od tamtego momentu stała się częścią naszej codzienności. Wołamy do Jezusa o wszystko, czego nam potrzeba, i jesteśmy wysłuchiwani – mówią małżonkowie.
Nie znaczy to, że życie zamieniło się w sielankę. – Poważne zaproszenie Pana Boga do naszego małżeństwa nie oznaczało, że zniknęły problemy. Doświadczaliśmy kryzysu w naszych wzajemnych relacjach, który mógłby się skończyć nawet rozbiciem rodziny, gdybyśmy nie wołali: „Boże, ratuj”. I najpiękniejsze jest to, że ten ratunek przychodzi, a my wiemy, że nie ma dla Boga sytuacji niemożliwej do rozwiązania – mówi Mikołaj.
Rzeczywistość Boża w życiu to nie tylko pomoc w chwilach wielkich trudności, to też codzienne małe sprawy. – Kiedy ma się dużą rodzinę, nie zawsze na wszystko wystarcza pieniędzy. Nauczyliśmy się więc wołać do Boga, by zaradzał naszym przyziemnym potrzebom. Mieliśmy niedawno taką sytuację, że w portfelu zostało nam 50 złotych. Byliśmy na zakupach, ale dla sześcioosobowej rodziny taka kwota na dużo nie wystarczy. Powiedzieliśmy Panu Bogu, żeby się tym zajął, bo my nie mamy pomysłu i możliwości, żeby szybko poprawić nasze finanse. Wróciliśmy więc do domu i tam okazało się, że w miejscu, gdzie zwykle trzymamy fundusze, jest 400 złotych. Nikt z nas nie pamięta, by chował tam jakiekolwiek pieniądze, więc skąd się wzięły? Tylko Bóg wiedział, że mamy w tej dziedzinie braki – mówią Asia i Mikołaj.
Siła wspólnoty
Czasem ludziom wydaje się, że porządna modlitwa to jest tylko taka w ciszy, na kolanach, gdy nikt nam nie przeszkadza. – Super, jak uda się tak wygospodarować czas, ale w dużej rodzinnie i dzisiejszym tempie życia bywa to bardzo trudne. Modlę się więc, gdy gotuję zupę, robię pranie, prasuję. Staram się te zwyczajne codzienne rzeczy oddawać Bogu. Bo On przecież przychodzi do naszego codziennego życia, nie jest tylko od wielkiego święta – mówi Asia. Takie codzienne wołanie trzyma ją w pionie każdego dnia.
– Po urodzeniu najmłodszej córeczki, Basi, cierpiałam na depresję. Codziennie rano toczyłam ze sobą walkę, by wstać z łóżka, by robić najprostsze rzeczy. Miałam przecież czworo dzieci pod opieką, a Mikołaj musiał chodzić do pracy. Czułam, jak ogarnia mnie ciemność, i najprostszym rozwiązaniem wydawała mi się śmierć. Jechałam kiedyś samochodem na spotkanie wspólnoty, wioząc Basię w foteliku, i przyszła mi do głowy myśl, że jakby tak wjechać w jakiś mur, to wszystkie problemy by się rozwiązały. Na szczęście jakąś resztką sił zwróciłam się do Matki Bożej, by mi pomogła, i dojechałam szczęśliwie do kościoła. Tam powiedziałam braciom, co się dzieje. Oni otoczyli mnie modlitwą, odwieźli do domu i przychodzili przez kolejne dni pomagać mi w codziennych zajęciach. Ktoś ugotował obiad, ktoś zrobił zakupy, ktoś zajął się dziećmi.
Mój tato powiedział mi wtedy, żebym oddała się Maryi i spróbowała odmawiać Nowennę Pompejańską, czyli trzy części Różańca każdego dnia przez ponad 50 dni. Wzięłam więc różaniec i nie rozstawałam się z nim. Powoli, krok po kroku, mogłam wrócić do żywych i zająć się sobą i moją rodziną. Bez Boga nie dałabym rady – przyznaje Asia.
Każde z życiowych doświadczeń pokazało Mikołajowi i Asi, jaką moc ma modlitwa wspólnoty i jak bardzo można liczyć na braci i siostry z Drogi. – Dziś już nie wyobrażamy sobie życia bez wspólnoty. I choć, jak widać z naszych opowieści, życie nie jest pozbawione trudów, to wiemy, że ich przezwyciężanie jest dużo łatwiejsze z Bożą i wspólnotową pomocą – mówią małżonkowie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.
To doroczna tradycja rzymskich oratoriów, zapoczątkowana przez św. Pawła VI w 1969 r.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).