Wyszedł z mieszkania w Rybniku 20 czerwca i szedł przez 110 dni.
– Nagle widzę, że przygląda mi młody mężczyzna, taki misiek napakowany. Myślę: „Kurka, po robocie! Co to będzie, ja nie wiem”. Stał długo, może pięć, dziesięć minut. W końcu ruszył, ale nie w moją stronę, tylko do kamienicy. Odetchnąłem z ulgą, ale on za dwie minuty wraca i idzie w moja stronę. Ma w ręku jakąś siatkę. Podchodzi i zaczyna do mnie mówić po francusku. Nie rozumiem ani słowa, a on nic nie rozumie po angielsku. W końcu, zrezygnowany, daje mi do ręki tę siatkę. Patrzę: a tam jest jedzenie – relacjonuje Ślązak.
Prowansalski „misiek” wyglądał na strasznie... przybitego. To wyczuwało się w jego gestach, widać było w jego oczach. – Domyślałem się, że przeżywa coś ciężkiego w swoim życiu. Dał mi to jedzenie i zaczął mnie o coś pytać. Zupełnie tego człowieka nie rozumiałem. W końcu machnął ręką i poszedł. Za pięć minut znów przyszedł i dał mi taką derkę do podłożenia pod śpiwór, żeby mi nie ciągnęło od metalowej ławki. Dał mi też butelkę wody i 10 euro. Ja to wziąłem, podziękowałem mu po francusku, uścisnąłem mu rękę. Widziałem, że wracał do domu już z takim uśmiechem. Zmienił się – mówi Piotr.
– Poszedł w swoją stronę, a ja się położyłem i zacząłem się zastanawiać, co w ogóle się wydarzyło. To działo się tak szybko, że nie byłem w stanie sensownie zareagować – ale jak się okazało, wcale nie musiałem nic mówić... Może specjalnie nie mogłem znaleźć tego noclegu, żeby z tym człowiekiem się spotkać? Może to on potrzebował mnie, śpiącego na tej ławce, żeby móc się w ten sposób otworzyć na drugiego człowieka? Nie wiem. Niech mu Bóg błogosławi – dodaje.
Księdza z Lourges Piotr spotkał o poranku. Kapłan był zdziwiony, że pielgrzym do niego nie przyszedł. – Mówię, że byłem, ale nikt nie otwierał. Okazało się, że akurat o tej porze księdza nie było w mieszkaniu. Myślę, że Pan Bóg to tak poprowadził – uważa.
Bez słuchawek
Szedł samotnie aż do Hiszpanii. Tam na szlaku zaroiło się od pielgrzymów. Choć sam robił dziennie 40 km, kilka razy zwolnił, żeby iść dzień czy dwa z napotkanymi, świetnymi ludźmi z różnych krajów. Zaprzyjaźnił się z Niemcami, Węgrami, Koreanką, spotkał wielu Ślązaków. Dziewczynie z Niemiec zostawił swoje kijki, bo miała problemy z kolanem. Z młodymi poznanymi na szlaku wieczorami robili imprezy, a w dzień – w marszu – często poważnie rozmawiali. Ktoś z pielgrzymów mu powiedział, że nie idzie do spowiedzi, bo po co mu Boże miłosierdzie, skoro on nie potrafi przebaczyć samemu sobie? Problem braku przebaczenia sobie przewijał się częściej w rozmowach z idącymi do Santiago. Piotr rozmawiał z nimi całymi dniami, bez moralizowania, jak przyjaciel. Prostymi zdaniami, jak mu pozwalał jego angielski, ale one, jak się zdaje, docierały. – Myślę, że droga do Santiago – Camino – to zaniedbany przez Kościół, głównie Kościół hiszpański, element oddziaływania na świat. Idzie tam wielu ludzi, którzy widzą w tym szansę na poukładanie rozbitego wcześniej życia; wielu chce się z czymś pogodzić. Nawet jeśli ruszają z motywacją czysto turystyczną, to po drodze odkrywają też tę duchową. To dlatego, że w drodze przychodzi im się zmierzyć z tym, co jest w nich samych. Camino daje taką szansę, zwłaszcza przeżywane samotnie. Bez słuchawek na uszach i zagłuszania ciszy muzyką. W tej ciszy odzywa się nasza przeszłość. Ta droga leczy. Pomaga z wieloma sprawami się pogodzić – uważa Piotr.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.