Wyszedł z mieszkania w Rybniku 20 czerwca i szedł przez 110 dni.
Zrobił ponad 4,5 mln kroków przez europejskie miasta, lasy i pustynie. Spał u dobrych ludzi, pod gołym niebem, a nawet w kraterze nieczynnego wulkanu. Uciekał przed rottweilerami, szedł Lazurowym Wybrzeżem i łapczywie pił wodę ze strumyków, wypływających wprost z alpejskich lodowców. W październiku, po prawie czterech miesiącach marszu i pokonaniu 3658 kilometrów, Piotr Bogdanowicz z Rybnika osiągnął cel: sanktuarium św. Jakuba w Santiago de Compostela.
Przez obóz imigrantów
Dlaczego 26-letni „polski Forest Gump”, jak go nazywają przyjaciele, pchał się aż tak daleko? – Nie wiedziałem, dlaczego idę. Droga mnie wołała. Chociaż szukałem też odpowiedzi na pewne pytania – tłumaczy. Wyruszył tuż po obronie pracy magisterskiej. Szedł trudną trasą, wysokogórską, przez alpejskie przełęcze. We włoskich Apeninach w przepaść spadła mu komórka. Dobrze, że codziennie wrzucał na Facebooka zdjęcia, bo dzięki temu ocalały fotografie z pierwszej części jego niezwykłej pielgrzymki.
Choć przez prawie całą Europę prowadzą już dzisiaj szlaki do Santiago, Piotr wolał iść własnymi, krótszymi ścieżkami. Z początku z kompasem w garści, przez lasy i pola. – To był błąd; na początku człowiek był głupi i źle planował. W upale szybko kończyła mi się woda. Raz w Czechach z mapy wynikało, że mam 9 km do następnej miejscowości. Usiadłem w lesie wycieńczony, spocony, z zeschniętymi ustami. Przez 10 albo 20 minut biłem się z myślami, czy zatrzymać jakiś samochód. W końcu pomyślałem, że jeśli to zrobię teraz, to przegram na samym starcie – wspomina. Przemógł się i ruszył dalej pieszo. – Po mniej więcej 500 metrach zza drzew wyłoniły się domy, których nie było na mapie. Był nawet drewniany, zabytkowy kościółek. Dostałem tam tyle wody, ile chciałem. Wiedziałem, że to był moment próby dla mnie – uważa.
Pierwsze 500 km przeszedł z odciskami na stopach. – Mówienie „rozchodzić buty” to małe kłamstewko. Bo jak założę plecak o wadze 20 kg, to muszę te buty rozejść od nowa – mówi. Po przejściu przez Czechy pęcherze na stopach jednak zniknęły. Potem była Bawaria, gdzie w kościołach spotykał i bardzo Bożych ludzi (np. w maryjnym sanktuarium w Altötting), i takich, którzy się pogubili. Oburzyło go, gdy przed jednym z kościołów u podnóża Alp zobaczył tęczową flagę. Po tym samym kościele w czasie Mszy św. biegał pies. We Włoszech spał w ośrodku Caritas pełnym imigrantów, wyłącznie młodych mężczyzn. – Mieli smartfony i tablety. Balowali, imprezowali. Nie wyglądali na ludzi potrzebujących pomocy. Ksiądz, który prowadził ośrodek, chyba sam nie był zadowolony z tego, co robi... Przechodziłem też później przez obóz dla uchodźców, gdzie już zobaczyłem też kobiety z dziećmi, ale tylko ze dwie lub trzy – wspomina.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).