O urzędnikach i pasterzach oraz mocy modlitwy całego świata z br. Benedyktem Pączką OFM Cap, misjonarzem z Krakowa pracującym w Ngaoundaye w Republice Środkowoafrykańskiej, rozmawia Monika Łącka.
Ale na pewno trochę się bałeś.
I to nie raz. Cały czas narażaliśmy życie, gdy z ludźmi uciekaliśmy z miejsca na miejsce. Bałem się też, gdy np. żołnierze Seleka celowali we mnie z kałasznikowa. Kiedyś, pod wpływem emocji, wyszedłem nawet na drzewo, żeby zrobić im zdjęcia i pokazać światu. Dzięki Bogu nie nadjechali wtedy, bo przecież mogli zacząć strzelać serią po drzewach... Wiem jedno: gdybyśmy zgodzili się na ewakuację, byłaby tam wielka masakra. Zabiliby wszystkich, strzelając, siekąc maczetami, paląc wioski. Po obaleniu prezydenta zrodziła się nienawiść, której nigdy wcześniej tam nie było. To nienawiść między chrześcijanami a muzułmanami, ale to nie była wojna religijna! Tu chodzi o władzę, pieniądze, ropę naftową, diamenty.
Ostatecznie zginęło tylko i aż ok. 60 osób, kilkadziesiąt zostało rannych. Spalonych zostało 1000 domów. Zdjęcia, które publikowałeś na Facebooku, były wstrząsające.
Przez te trzy tygodnie nie widziałem jednak ani jednej zabitej osoby. Przy wysokich temperaturach ciała szybko trzeba było grzebać i nawet nie mieliśmy jak do nich dojechać. Rannych widziałem wielu, np. poranionych od wybuchu granatu. Dopiero w marcu tego roku widziałem osiem zabitych osób.
Co się stało?
Okazało się, że choć Seleki już nie ma, to nadal trzeba uważać, bo są grupy, które rabują i zabijają. Były już trzy takie napady, a tych osiem osób zginęło na głównej drodze, którą ja też często jeżdżę. Napastnicy zatrzymali ich auto, gdy jechali na targ. Kierowca zdążył uciec, pozostali nie mieli szans. Pojechaliśmy po nich. Krew nie była jeszcze zastygnięta, lała się z koszulek. Bardzo mną to wstrząsnęło. Wkładaliśmy ich na pakę auta wyłożonego wielkimi liśćmi. Gdy potem w nocy nie mogłem spać, napisałem na Facebooku długi tekst „Czy jesteś gotowy na śmierć?”. Bo przecież nie znamy dnia ani godziny, wszystko się może zdarzyć. Zastanawiałem się, co napastnicy zrobiliby ze mną, białym. Czy też dostałbym kulę, czy wzięliby mnie na okup?
Dawid Wildstein powiedział niedawno, że misjonarzom należy się pokojowy Nobel.
Cóż, zgadzam się... Cały czas organizowaliśmy spotkania, negocjacje, ściągnęliśmy wojsko. Teraz szukamy dzieci, które podczas rebelii zostały osierocone lub straciły rodzeństwo, i chcemy im pomóc. Odbudowujemy też domy.
Afryka zmienia człowieka, sposób myślenia?
Na misje jedziesz z planami, pomysłami, a potem trochę zderzasz się z rzeczywistością. Ja też nie znałem wielu sytuacji, ale najważniejsze to być pokornym. Nie liczę na wielkie rezultaty swojej pracy – co będzie, to jeden Pan Bóg wie, bo to On działa. Ja mam posługiwać, a czy ktoś ze mną porozmawia, zobaczy starania? Nie wiem. Pokorny misjonarz próbuje szukać sposobu na działanie, czyli na ewangelizację. Ważne też, by to, co się mówi, było autentyczne – coś przeżywam i się tym dzielę. Mogłem zginąć, ale jestem i robię swoje, ile się da.
Do czego najtrudniej jest Ci się tam przyzwyczaić?
Do mentalności ludzi, a przecież to jest baza, na której można coś budować. Mogę przyzwyczaić się do gorąca, ale przyjeżdżając z kultury europejskiej, zderzam się z kulturą Afryki, którą nie do końca rozumiem. Tak jak bardzo mocnych więzi plemiennych. W moim regionie (parafia ma ok. 100 km i 18 wiosek, ja zajmuję się 6 z nich, na przestrzeni 25 km) jest np. plemię Pana, które nigdy nie dopuszcza do małżeństw z osobami spoza plemienia. Dla nich każdy inny Środkowoafrykańczyk jest obcokrajowcem, czyli „gagango”! Tłumaczę, że to nie tak, bo wszyscy są z jednej ziemi, ale to jest trudne.
Wciąż jest też dużo tradycji pogańskich?
To jest najtrudniejsze. Jako młody ksiądz nie akceptuję np. przesądu mówiącego, że nie wolno w ogóle patrzeć na osobę zabitą z jakiejś broni, bo to przyniesie nieszczęście. Albo że jak ktoś dotknie ciała osoby zabitej, to musi potem zabić kozę, spuścić jej krew i posmarować nią swoje piersi. Gdy w marcu wieźliśmy te osiem zabitych osób, każdy, kto mi pomagał, tak właśnie musiał zrobić – inaczej groziłoby im wykluczenie, ludzie nie podaliby im już ręki. Próbuję to eliminować, mówiąc, że ten zabity to brat, więc trzeba się nim zająć, wykopać mu grób, pomodlić się. Gdy ktoś umrze, zdarzają się też oskarżenia, że ktoś inny rzucił urok – szuka się winnego, ludzie są nawet gotowi zabić. A gdy moi parafianie chorują, chodzą wciąż do szamana, kogoś w rodzaju bioenergoterapeuty, zamiast leczyć się prawdziwie. Tak było, gdy na malarię zachorował jeden z moich ministrantów. Próbowałem o niego walczyć, krzyczałem na jego rodzinę, myślałem, że jeszcze go uratuję. Niestety, zmarł.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nie było ono związane z zastąpieniem wcześniejszych świąt pogańskich, jak często się powtarza.
"Pośród zdziwienia ubogich i śpiewu aniołów niebo otwiera się na ziemi".
Świąteczne oświetlenie, muzyka i choinka zostały po raz kolejny odwołane przez wojnę.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.