Dlaczego katolicy niespecjalnie angażują się w życie polityczne? A jeśli już się angażują nie bardzo mają odwagę wprowadzać w życie społeczne (kiedyś) bliskie im ideały?
To jakże aktualne pytanie przewijało się, niekoniecznie wprost zadane, przez dwa wydarzenia ostatnich dni: sympozjum w sejmie dotyczącego społecznej działalności założyciela Ruchu Światło-Życie, ks. Franciszka Blachnickiego i podczas drugiej sesji synodu w Katowicach. Pojawiło się też, choć w negatywnym kontekście, we wczorajszej homilii papieża Franciszka. Pytali też ostatnio o nie dziennikarze jednej z radiowych stacji. Faktycznie, dziś wydaje się, że katolik w polityce to albo jakiś kompletny don Kichot albo człowiek do tego stopnia idący na kompromisy ze światem, że niewiele się już różniący od ludzi dalekich chrześcijaństwu. Co się dzieje, że choć mamy tylu katolików – a myślę tu już tylko o tych na serio traktujących swoją wiarę – w gremiach politycznych ledwie nas widać? Uznaliśmy politykę za sferę na tyle brudną, że niegodną naszego zaangażowania?
Nie zamierzam stawiać jednoznacznej diagnozy. Przypomnę tylko atmosferę lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Tego dziesięciolecia po przełomowym roku ’89, kiedy katolicy mogli zacząć uczestniczyć w normalnej demokratycznej grze i brać władzę w swoje ręce. Niestety, przez lata traktowani jako element podejrzany, nie mieli wtedy wielkiego doświadczenia w rządzeniu. Także na szczeblu samorządowym. Przede wszystkim zaś nie mieli kompetentnego zaplecza, także urzędniczego. Takiego, które mogłoby udzielić im fachowego wsparcia, czy przynajmniej takiego, które mniej uwikłane w stare układy, nie robiłoby im na złość.
Tymczasem przeciw nim, co zwłaszcza zobaczyć można było na szczeblu lokalnym, stanął nie tylko stary aparat, ale także wielu porządnych katolików, dla których władza tradycyjnie była „onymi”. W tym czasie „onymi” o tyle gorszymi od dawnych, że przecież do niedawna „swoimi”; dobrymi znajomymi albo i takimi, co to „się słuchali”. A teraz się wybili i nie chcieli ani poklepywania po plecach, ani bezkrytycznego „słuchania się”. W dodatku bywali „onymi”, którzy w poczuciu misji i przyzwoitości często nie chcieli – po staremu – coś tam załatwić. No, takie zwyczajne – cytuję – „oazowe glisty”...
Katolicki establiszment (prawda że spolszczona wersja tego słowa wygląda nieźle?) specjalnie więc nie żałował, gdy zmiotła ich fala niezadowolenia i gdy rozproszyli się po partiach, w których ich chrześcijańskie poglądy były traktowane jak fanaberia. Przydatna tylko dla zyskania katolickiego elektoratu. Nie przejął się, bo po drugiej stronie znów stanął ktoś, z kim można było prowadzić dawne gry. I kto dla świętego spokoju czy politycznego poparcia załatwił to i owo...
Dziś jest inaczej? Tak. Jest jeszcze gorzej. Zwłaszcza po katastrofie smoleńskiej. Dziś katolik w polityce to nie ten, komu bliskie są chrześcijańskie ideały, ale ten, kto szuka głosów katolików. Ci politycy, którzy starali się naprawdę bronić chrześcijańskich wartości, jeśli tylko znaleźli się w niewłaściwej partii, stali się przedmiotem niewybrednych ataków ze strony innych katolików. Za co? Za to, że w ogóle są w nielubianej przez głośnych katolików partii, bo zamiast próbować mieć w niej jakiś realny wpływ i poprowadzić ją w dobrym kierunku, powinni natychmiast się z niej wypisać. Albo za brak katolickiej ortodoksji (vide casus Gowina i jego projektu ustawy bioetycznej). I tak, na własne życzenie, sami eliminujemy się z życia politycznego.
Czy katolicy na serio traktujący swoja wiarę, tacy, którzy będą mieli odwagę swoje przekonania traktować jako równoprawne wobec poglądów swoich niewierzących kolegów, wrócą jeszcze do polityki? Nie tylko Polsce by się przydali. Może wtedy ktoś na serio by się przejął się nie tylko losem tonącym w Morzu Śródziemnym emigrantów, ale też zabijanych – jak ostatnio w Libii – chrześcijan. Patrząc jednak na ogólne tendencje, obawiam się, że tę szansę, na własne życzenie, bezpowrotnie zmarnowaliśmy...
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nie było ono związane z zastąpieniem wcześniejszych świąt pogańskich, jak często się powtarza.
"Pośród zdziwienia ubogich i śpiewu aniołów niebo otwiera się na ziemi".
Świąteczne oświetlenie, muzyka i choinka zostały po raz kolejny odwołane przez wojnę.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.