Trwają wakacje, a wraz z nimi sezon pielgrzymkowy. Co pcha ludzi w drogę?
Cztery lata temu napisałem w Gościu Niedzielnym komentarz pod identycznym tytułem. I po tych latach niewiele się zmieniło. Ciągle zadziwia mnie – i nieustannie cieszy – zamiłowanie Polaków do pielgrzymowania. Nie tylko tego pieszego, do Czarnej Madonny. Do wielu sanktuariów w Polsce i zagranicą. Piechotą czy autokarami. Rzesze pielgrzymów przemierzają pielgrzymkowe szlaki znosząc wszelkie niewygody: kurz drogi, bolące nogi i noclegi w surowych warunkach ci, którzy pielgrzymują pieszo. Wielogodzinne uwięzienie w autokarze i nieraz trudnych współpielgrzymów ci, którzy przemierzają trasy autokarami. Co pcha ludzi do pielgrzymowania?
„To nie droga jest najważniejsza, ale cel, do którego zdążamy” – tłumaczył bp Grzegorz Balcerek pielgrzymom z pieszej pielgrzymki poznańskiej, która już dotarła na Jasną Górę. No niby tak. Chodzi o modlitwę w szczególnym miejscu. Ale skoro tak jest, co po co ludzie zamiast przejechać autokarem pchają się do Częstochowy pieszo? Chcą przeżyć rekolekcje? A nie wygodniej by im było w jakimś ośrodku?
Wśród moich znajomych zapanowała ostatnimi laty "moda" na Santiago de Compostela. Ci, którzy złapali bakcyla, potrafią rok po roku, różnymi trasami przemierzać setki kilometrów, by dotrzeć do św. Jakuba. Co ich ciągnie? Nie sądzę, by akurat św. Jakub. Owszem, Santiago de Compostela to najbardziej znane miejsce jego kultu, ale z całą pewnością nie ma tam jego relikwii. Legenda dotycząca dotarcia tam apostoła (właściwie jego doczesnych szczątków, bo przecież sam święty zginął w Jerozolimie) brzmi nieprawdopodobnie. Więc po co? Magia miejsca? Byłem. Autobusem. Ładnie, ale nic nadzwyczajnego. Więc co?
Myślę, że to mistyka bycia w drodze. To ciągłe, dzień po dniu, przenoszenie się w inne miejsce, pozwalające doświadczyć przestrzeni, przeczuć nieskończoność i uśmiechnąć się do zwykle zaprzątających głowę codziennych trosk. Mimo marzeń o posiadaniu – własnego domu, rezydencji czy wakacyjnej daczy z wszelkimi możliwymi dziś wygodami – wielu ludzi (a może wszyscy?) szczęśliwych jest dopiero, kiedy odkrywa drogę. I choć na co dzień niby woli wygody, gdy zbyt długo siedzi w jednym miejscu, tęskni za włóczęgą.
Navigare necesse est (najważniejsze jest żeglowanie) – mawiali starożytni. Po prostu, homo viator lubi być w drodze. Lubi śpiewać „bratem moim kamień jest, siostrą napotkany kwiat, mą miłością droga ta, która wiedzie poprzez świat”. A będąc w drodze – o paradoksie – zatrzymuje się nad swoim życiem. Doświadcza namacalnie swojej kondycji pielgrzyma na tym świecie, pielgrzyma zmierzającego do wieczności.
Schodząc z mistycznych wyżyn na ziemię (;-)) warto zauważyć, że Kościół od lat tę prawdę o człowieku wykorzystuje duszpastersko. Tyle że chyba trochę za mało w odniesieniu do ludzi młodych. Wiem, lansowany dziś model szkoły nie sprzyja „katechezie w drodze”; katechezie pozwalającej bazować nie na utrwalonych społecznych rolach, w które zostali wepchnięci młodzi, ale na tym, co w nich najbardziej świeże i szlachetne. Ale może czasem jednak jakieś okazje się trafiają?
PS. Jeśli kto chce może rzucić okiem na ów tekst sprzed czterech lat TUTAJ :-)
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nie było ono związane z zastąpieniem wcześniejszych świąt pogańskich, jak często się powtarza.
"Pośród zdziwienia ubogich i śpiewu aniołów niebo otwiera się na ziemi".
Świąteczne oświetlenie, muzyka i choinka zostały po raz kolejny odwołane przez wojnę.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.