Dyskutując o sytuacji w Rwandzie zapomina się o roli, jaką Kościół odegrał po rzeziach, kiedy rwandyjskie społeczeństwo musiało żyć nadal razem. Kościół odbudował Rwandę od nowa.
Dyskusja na temat wydarzeń w Rwandzie wiosną 1994 r. koncentruje się na pytaniach, w jakim stopniu Kościół odpowiada za ludobójstwo w tym kraju, ewentualnie czy mógł temu zapobiec.
Kłamstwo rwandyjskie zdemaskowała Ewa Czaczkowska w tekście, który opublikowała w ostatnim „Gościu” (zob.: "Kłamstwo rwandyjskie"). Dyskutując o sytuacji w Rwandzie zapomina się jednak o roli, jaką Kościół odegrał po rzeziach, kiedy rwandyjskie społeczeństwo musiało żyć nadal razem. Nie ma bowiem w Rwandzie rejonów zamieszkałych jedynie poprzez Hutu, czy tylko przez Tutsi. Fenomen tej społeczności polega m.in. na tym, że przy wszystkich różnicach żyją oni wspólnie i posługują się jednym językiem - Kinyarwanda . W warunkach afrykańskich, gdzie często każda region mówi swoim narzeczem, jest to czymś niezwykłym.
Jeździłem kilka lat temu po Rwandzie, odwiedzając miejsca gdzie doszło do zbrodni i szukając odpowiedzi na pytanie, jak zdołano tam odbudować wspólnotę. Misjonarze, którzy byli moimi przewodnikami wyjaśniali, że szczególnie ważne były misje parafialne, poprzedzone nie tylko nabożeństwami pokutnymi, ale także wezwaniem do zadośćuczynienia. Ci, którzy rabowali, zanim mogli przystąpić do sakramentów, musieli pokrzywdzonym oddać zabrane przedmioty. Jeśli ich nie mieli, płacili odszkodowanie. Jeśli ktoś zburzył dom sąsiada, a zdarzało się to często, musiał go odbudować, albo przynajmniej pomagać w jego odbudowie.
Najtrudniejsze były przypadki oskarżeń o udział w zabójstwach, tym bardziej że sądownictwo państwowe było zrujnowane, nie cieszyło się także społecznym zaufaniem. Dlatego oskarżonych o morderstwa często sądziła wioska. Nazywali to gaczacza, czyli sąd wysokiej trawy, gdyż odbywał się najczęściej poza przestrzenią zabudowaną. Brała w nim udział cała lokalna społeczność. Misjonarze, którzy byli świadkami tych procedur, a czasem w nich uczestniczyli mówili, że w żadnym świeckim sądzie nie mieli wrażenia tak silnego pragnienia dochodzenia do sprawiedliwości, jednocześnie bez pragnienia zemsty i odwetu. Nie kara w tej procedurze była najważniejsza.
Skazany musiał przede wszystkim zabezpieczyć przyszłość dzieci swoich ofiar. Dlatego często nie szedł do więzienia, ale pracował na rzecz lokalnej społeczności. Pieniądze dzielił wójt wsi i systematycznie przedstawiał rozliczenie z tych kwot wszystkim jej mieszkańcom. Z pewnością ci ludzie nie zapomnieli krzywd, jakich doświadczyli z rąk sąsiadów, ale to w świątyni, często razem odbudowywanej, stawali się na powrót wspólnotą.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
13 maja br. grupa osób skrzywdzonych w Kościele skierowała list do Rady Stałej Episkopatu Polski.