Dzieciństwo z Karolem Wojtyłą wspomina jego szkolny kolega.
Jaką wspólną przygodę zapamiętał Pan najbardziej?
- W 1937 r., w „święto gór”, podczas ferii, pojechałem z Lolkiem i jego ojcem do Zakopanego. Wynajęliśmy niedrogi pensjonat. Rano wyruszyliśmy na Giewont. Karol Wojtyła-senior szedł z przodu. Nagle, na Czerwonych Wierchach, zapanowała mgła. Ojciec Karola się w niej dosłownie rozpłynął. Zaczęliśmy wołać, ale bez skutku. Lolek, nie zważając na ostre kamienie, padł na kolana i zaczął głośno się modlić. Przyłączyłem się do niego. Mgła w końcu ustąpiła, ale ojca nie było. Już nie poszliśmy na szczyt, z duszą na ramieniu wróciliśmy do pensjonatu, a tam... czekał na nas ojciec Karola z gorącą herbatą. Okazało się, że z powodu mgły też zawrócił z trasy, ale my go nie widzieliśmy. Tego wydarzenia nigdy nie zapomnę.
Jak wspomina Pan ojca Karola Wojtyły?
- To był człowiek zamknięty w sobie, ale bardzo szlachetny. To on wpoił Lokowi poczucie obowiązku. Bywało, że graliśmy w piłkę, a po jakimś czasie Lolek kończył grę mówiąc: „Cześć, chłopcy, wracam do domu”.
To, że nasz kolega od dzieciństwa wzrastał w świętości, to zasługa jego ojca, człowieka niezwykle pobożnego i prawego. Wojtyła-senior był człowiekiem niezwykle uczynnym. Uczył kolegów Karola pływać, pomagał w lekcjach z historii i niemieckiego, bo jako oficer c.k. armii znał ten język znakomicie. A po śmierci żony, to on przejął jej obowiązki, w wychowanie syna wkładając cale serce.
* Eugeniusz Mróz, ma 92 lata. Urodził się w Limanowej, ale od 1935 r. mieszkał w Wadowicach. W latach 1935-1938 chodził do jednej klasy z Karolem Wojtyłą w Gimnazjum im. Marcina Wadowity. W czasie drugiej wojny światowej walczył w Armii Krajowej. Po wojnie ukończył studia prawnicze. Uczestnik wszystkich spotkań koleżeńskim z księdzem, biskupem, a następnie kardynałem Karolem Wojtyła, a potem Janem Pawłem II. W czasie tych spotkań często grał na organach i śpiewał piosenki.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.