Miłość jest ślepa, ale do czasu – tak jest zazwyczaj. Tym razem jednak stało się inaczej. Niewidoma pozostanie do końca.
Nic mi nie zrobią – myśli i otwiera drzwi. Ufny, przekonany, że świat jest dobry, a zło zdarza się tylko wtedy, gdy zabraknie miłości. A on ma jej bardzo dużo. Wciąż pod dostatkiem. Wita się serdecznie. Powoli wypowiada słowa. Obraca się i wchodzi do pokoju. Powoli, żeby niczego nie strącić. Powoli, bo nogi odmawiają posłuszeństwa. – Proszę usiąść – zachęca, sadowiąc się na kanapie. Leonarda Przybyszewskiego oblewa światło. Niepotrzebnie.
Ponad głowami
Jeszcze kilka miesięcy temu wspinał się na kościelny chór. Jeszcze miał siłę, a nogi, choć ciężkie jak nigdy dotąd, niosły go w górę. Kilkanaście metrów ponad tłumem odnajdywał swój raj. Cieszył się przestrzenią, którą rozumiał, bo mówiła do niego jak nic innego. Rozumiał ją, a ona żyła w nim jak rzadko gdzie. Nie traktowała go zawsze tak samo. Pozwalała sobie na wiele więcej niż u innych. Wiedziała, że jest jej zakładnikiem. Wdzierała się więc do serca albo wprost przeciwnie, sączyła niepozornie. Wślizgiwała się do umysłu albo despotycznie posiadała go na własność. Drażniła ciało, zadając ból albo pieściła je, muskając niezwykłą gamą tonów. – Czwartek, piątek, sobota… – mówi z namysłem, jakby w transie. Porządkuje umysł, żeby doszukać się szczegółów długiego życia. Ma 93 lata.
– Wszystko zaczęło się w Maliszewie koło Włocławka – uśmiecha się, bo znowu czuje zapach domu, obejścia, sianokosów. Ale pierwsze, co pamięta, to głos babci. To ona go niańczyła. Był przecież jej oczkiem w głowie, a ona jego przewodniczką i nauczycielką. – Śpiewała, wciąż śpiewała, a ja szybko się uczyłem. Pamiętam jak dziś: „Zakwitły róże w tym pięknym ogrodzie…” – zaczyna bez trudu i ciągnie dalej, o tym, jak to dziewczyna straciła wianek, jak żołnierz ją porzucił, a ta nie wie już komu może się poskarżyć, od kogo domagać sprawiedliwości. Babcia śpiewała. On słuchał i powtarzał. – Takie tam przyśpiewki – ucina zawstydzony. Milknie.
Szczotki i dźwięki
Kiedy się urodził, dali mu na imię „silny jak lew” (Leonard), jakby na przekór ciemności, którą przyjął wraz z pierwszym oddechem. Skazany przez naturę na całkowitą zależność od innych, kochał życie. Takie, jakie otrzymał. – Moja wola życia musiała być widoczna, skoro dziedziczka, pani Nałęcz, postanowiła wysłać mnie do Lasek. Zapytała więc mamę o zgodę, a ta odpowiedziała, że jeśli „nie na jakie zmarnowanie tam ma pójść, to niech idzie” – mówi z lekkim uśmiechem. Ożywia się. Wspomina Zakład dla Ociemniałych, pionierskie dzieło Róży Czackiej, hrabianki, która gdy sama zaczęła tracić wzrok, postanowiła podzielić się swoim doświadczeniem z podobnymi sobie. Została zakonnicą i założycielką Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. W roku, w którym na świat przyszedł Leonard, fundatorka zaczęła gromadzić wokół siebie niewidome dzieci z całej Polski, dlatego ociemniały dziesięciolatek z Maliszewa poznał ją już jako matkę Elżbietę. Krótko po tym, gdy przyjechał do zakładu, pracę w internacie rozpoczął Henryk Ruszczyc, wychowawca, którego chłopcy pokochali jak ojca. Człowiek, który wprowadzał dzieci w świat i udowadniał, że nie jest on wrogi, że jest w sam raz także dla nich.
– Niewidomy miał stać się człowiekiem użytecznym – przekonywała ówczesna pedagogika – mówi Leonrad. – Matka Elżbieta i pan Henryk poszli dalej. W Laskach dzieci uczyły się robienia szczotek i wyplatania koszyków. Uczyły się gry na instrumentach i śpiewu. – Skrzypce i fortepian to był mój żywioł – mówi i nagle, nieoczekiwanie, znowu odczuwa niepokój, bo zbliża się do muru niepamięci. Historia staje się coraz bledsza. Pozbawiona obrazów, wypełniona jedynie zapachami, dźwiękami i fakturą przedmiotów nie ma takiej siły jak u widzących. Walczy więc o nazwisko swego profesora od muzyki. – Czwartek, piątek, sobota… – powtarza refren wywołujący wspomnienia. – Nie umiem mówić – skarży się. Rezygnuje.
Kroki świadectwa
W swoim mieszkaniu tuż obok kościoła Aniołów Stróżów w Wałbrzychu mierzy się na co dzień nie tylko ze ślepotą. Ta dla niego jest czymś tak zwyczajnym jak życie, jak oddychanie i sen. Jest zamknięciem, ale nie stratą. Otwiera przecież na oścież pozostałe furtki zmysłów. Trudniejsza do przyjęcia jest nietrwała pamięć. Zawodzi, a to komplikuje starcze życie. Nie pozwala śledzić historii, każe skupić się na „tu i teraz”, ale kiedy uchyla rąbka tajemnicy, której z taką zazdrością strzeże, wtedy natychmiast wraca ogrom przeżyć. Zamęt. – A może… gdyby one wszystkie były takie niezatarte, to człowiek nie wytrzymałby ich ciężaru? – rzuca i czeka. Na co? Na prawdę o sobie samym. Tak, pamięć chroni, gdy zakrywa nieprzeniknionym całunem minione dzieje, spotkanych ludzi, popełnione czyny, ale wtedy też kradnie tożsamość. Kim jestem? Niech odpowie matka Elżbieta. „Niewidomy nieudolny i nieszczęśliwy, otoczony miłością i opieką, daje świadectwo przede wszystkim nauce Ewangelii, która nakazuje dobroć i bezinteresowne miłosierdzie dla wszelkiej nędzy”. – Tak mówiła? No proszę, już coś wiemy – podsumowuje zadowolony z postępu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.