Miłość jest ślepa, ale do czasu – tak jest zazwyczaj. Tym razem jednak stało się inaczej. Niewidoma pozostanie do końca.
Błyskotliwy umysł, opanowanie i delikatność kwalifikują Leonarda do szkoły średniej. Właśnie ją zakładają. Tu na miejscu w Laskach. Uczy się chętnie. Jest pojętny i szczęśliwy. Maturę kończy tuż przed wybuchem wojny. Zanim wróci do domu, zdobędzie jeszcze jeden fach: masażysty. Palce, których dotyk rysuje w wyobraźni kształty i twarze, czują także ciało. Czują zupełnie inaczej, pewniej, uważniej i głębiej niż wtedy, gdy człowiekowi tak wiele zabiera wzrok. – Czwartek, piątek, sobota… – znowu przerwa. Opowieść ustaje. Mózg musi poukładać wszystko według swoich kryteriów. Jakich? To wiedzą wszyscy dziewięćdziesięciolatkowie. Tylko oni. Reszta musi dojrzeć.
Kolejność nieważna
Wojna? Raczej w domu, ale nie tylko, bo przecież pracował w niemieckiej fabryce tytoniu. Tam nauczył się palić. Nie z przekonania, tylko z nienawiści. Do okupantów. Palił przecież tylko dlatego, żeby ich okradać. To też był ruch oporu. Niebezpieczeństwo? Nie kojarzy za bardzo. Koniec wojny? Też nie wyrył się w pamięci na tyle mocno, żeby dzisiaj przebić się do świadomości. Potem specjalistyczne studia muzyczne. W Poznaniu? Może. Zaczyna się dorosłe życie. Przez rok jest dyrektorem muzycznym w teatrze. W którym? Wiadomo tylko, że zanim trafia do Wałbrzycha, poznaje Wrocław i Świebodzice. Tutaj, w mieście węgla i porcelany, w kamienicy sąsiadującej z kościołem, zajmuje pokój u pani Wróblewskiej. Dobra kobieta opiekuje się niewidomym organistą.
Tymczasem Leonard zdobywa serca nie tylko swoim wyrobieniem muzycznym i wirtuozerią, ale przede wszystkim zaskakującą pogodą ducha i urokiem osobowości. Jak to możliwe? To przez Laski, bo matka Elżbieta przekonywała: „Niewidomy pogodny i radosny to świadek tego, że Wiara i Miłość nadprzyrodzona mogą przezwyciężyć wszelkie cierpienie. Ten sam niewidomy, przyjmujący swoją ślepotę w duchu zadośćuczynienia za innych, realnie działa na płaszczyźnie nadprzyrodzonej i owoce tego jego działania mogą być nieobliczalne w skutkach”. – Chce się żyć – myśli każdy, kto wie, że ten anielski głos z niedzielnej Sumy, choć zachwyca barwą i dykcją i wyśpiewuje chwałę Boga, nigdy nie opisze zdumienia tęczą, wschodu słońca czy barwy płatków róży. Praktyka masażysty, prowadzenie chórów, próby i lekcje, ćwiczenia i doskonalenie warsztatu, poezja wystukiwana na brajlowskiej maszynie do pisania. – I samotność wybrana ze względu na urodzenie – wtrąca. Wszystko to wypełnia życie tak szczelnie, że na nic już nie ma miejsca. Pozory.
Idziemy do księdza!
Kiedy rodziła się Grażyna, Leonard świętował niemalże chrystusowe lata życia. Gdy dwadzieścia lat później dziewczyna pojawiła się u niego na próbie chóru, od razu wiedziała, że niewidomy mistrz będzie panem jej serca. – To nie jest dobre, zapewniałem. Nie chciała słuchać. Piętrzyłem przed nią trudności. Ona wciąż była mocniejsza. Poszedłem więc do księdza, żeby jej wytłumaczył. Spróbował, ale zaznaczył, że jak się kobieta uprze, jak się zakocha, to nic człowieku nie poradzisz. Miał rację – wspomina. – Dobrze, że się uparła… – chce powiedzieć jeszcze więcej. Słowa więzną w gardle. Milknie. Tym razem nie z powodu niepamięci, ale serca – poruszonego do żywego. Żona zmarła cztery lata temu. – Kochaliśmy się całe nasze życie. Kochaliśmy się i szanowali – ucina rozrzewnienie.
Długie życie najbardziej boli wtedy, gdy nie masz już rówieśników, gdy stajesz nad grobem kolejnych przyjaciół, gdy żegnasz swoich najbliższych, gdy musisz zaśpiewać także tym, których kochasz, „Niech aniołowie zawiodą cię do raju”. Wreszcie sam zaczynasz walczyć jak Jakub z Aniołem, bo pytania o zasadność Bożej woli, o czas, który ci został, i tęsknotę, która chce skonać, nie dają spokoju. On, Bóg, wie swoje. Ocenia, że jeszcze nie czas. Przegrywasz pojedynek? Chyba nie, jeśli tylko umiesz szeptać słowa zawierzenia: „Niech się stanie według Twojego słowa” – więc powtarzasz to wyznanie za każdym razem, gdy słońce nowego dnia ogrzewa pergamin policzka. – Czwartek, piątek, sobota… – znużenie daje o sobie znać. Znowu zatrzaskuje pamięć. Ciekawe, czy pod zamkniętymi powiekami oczy, które nigdy nie widziały, mogą być zmęczone? Wraca córka.
Mamy imiona
– Mój brat urodził się rok po ślubie rodziców. Ja w roku 1975 – mówi Elżbieta (czy otrzymała imię na cześć hrabianki z Lasek?). Oczywiście, mogłaby być nawet prawnuczką swego ojca. – Tato organista. Tato niewidomy muzyk to nie był powód do wstydu. To nas wyróżniało – wspomina szkolne lata. – Pan Bóg bardzo kocha mojego tatę, który chociaż urodził się w tak trudnych czasach w ogóle, a dla niepełnoprawnych w szczególności, to jednak osiągnął tak wiele – zauważa. To nic, że dzieciaki znanego organisty miały imiona… nie liczyło się to dla wielu, więc wołali na nich „organiściaki”. Dla nich samych nie było to sympatyczne, a przecież zdarza się po dziś dzień. – Tak więc jako dzieci nie mieliśmy problemu z niepełnosprawnością taty. Strach jednak pojawił się później. Szczególnie gdy rodziłam pierwszego synka. Wiele mnie kosztowało zadanie pytania o to, czy dziecko widzi. Za drugim i trzecim razem już o tym nie myślałam – przyznaje.
Słowom córki przysłuchuje się z uwagą. Uśmiecha się delikatnie. Jest dumny ze swoich dzieci. Dobry tato, któremu nigdy nie można było spojrzeć prosto w oczy, ale za to pozwalał, by zaglądać mu prosto w serce.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.