Chrześcijanie czczą dwa patyki, na których wisi strzęp ciała. A buddyści wielbią boginię miłości Kwan, która stoi na rozstaju dróg.
Fragment książki Joachim Badeni, Judyta Syrek, Wyjdź do światła! – Przesłanie świętego grzesznika, Kraków 2011 wydanej nakładem wydawnictwa "Znak".
Ojciec Joachim, poszukując światła w wierze i próbując wejść w tajemnice wiary, nie bazował tylko na doświadczeniach chrześcijańskich. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku sięgał również do religii wschodnich. Wyjeżdżając w odwiedziny do matki mieszkającej w Szwecji, miał dostęp do książek japońskiego mistrza zen Shunryu Suzukiego. Ku zgorszeniu współbraci wczytywał się w literaturę buddyjską, ale nie tylko. W listopadowe wieczory organizował w krakowskim kapitularzu spotkania, podczas których czytał Tybetańską Księgę Umarłych. Jak wspominał po latach, miał wtedy w sobie ogromne pragnienie wprowadzenia w swoje życie nowości.
Samo szukanie nowości jest słabostką. Nowe jako takie nie zawsze jest dobre. Zależy, jakie nowe, jeżeli to, o którym mówi Pan Bóg w Apokalipsie, to bardzo warto je odnaleźć. Ale ja stwierdziłem kiedyś, że w buddyzmie jest nowe i zacząłem tam szukać swojego nowego ego. Dzisiaj widzę, że naprawdę szkoda było siedzenia na pupie. W buddyzmie człowiek oświecony widzi w nowy sposób świeżo stworzony świat, tak jak gdyby przed chwilą został stworzony – z niczego i przez nikogo, bo Boga tam nie ma. Takie nowe życie jest istotne z punktu widzenia buddysty. Dla chrześcijanina taka droga jest nie do przyjęcia. Sam Dalajlama, kiedy przyjechał do Warszawy, powiedział swoim uczniom, że chrześcijanin nie może przyjąć nauki buddyjskiej o pustce.
Fascynacja buddyzmem w końcu zgasła w Badenim, ale zaczęły krążyć o nim legendy, między innymi ta, że mnisi buddyjscy podczas wizyty w Krakowie uznali, iż jest kolejnym wcieleniem Buddy. Stał się tak naprawdę w tamtych czasach jednym z nielicznych w Krakowie znawców drogi buddyjskiej i zen. Spotykali się z nim niektórzy, jak mawiał, galicyjscy buddyści, a owoce tych spotkań bywały zaskakujące.
Był u mnie kiedyś jeden galicyjski buddysta, mama go przysłała. Miał wcześniej długie włosy, jak został buddystą, ogolił się na pałę i zostawił żonę. Zjawił się u mnie, pokłonił w pas. Idziemy do rozmównicy. Nie wiedziałem, co z nim zrobić. Nie mogłem go nawracać, bo miał już zmienioną świadomość. Argumenty normalne odbijał lekko jak piłeczkę w ping-pongu. Ale nagle dziwna rzecz się stała, on proponuje, że może byśmy ręce sobie podali. Złapaliśmy się z ręce przez stół i przekazywałem mu to, co nazywamy w chrześcijaństwie miłością. Zdębiał. Wpadł w afazję i skończyło się nasze spotkanie. Potem spotkałem jego matkę, pytam, co słychać u niego. A mama odpowiada, że on już więcej nie przyjdzie do mnie, bo męczy się po tym spotkaniu. Cały czas bije się w nim Budda z Badenim.
Innym razem przychodzi do mnie buddysta – mama wymodliła, żeby poszedł do ojca Joachima – przystojny chłopak, wysoki. Zaproponowałem podczas spotkania, żebyśmy stworzyli krąg, a po czasie, żebyśmy odmówili modlitwę „Ojcze nasz”.
– O, nie! – zaprotestował początkujący buddysta. Ja odmawiam „Ojcze nasz” w każdą niedzielę z mamą na mszy młodzieżowej u dominikanów, żeby mamę uspokoić. Wystarczy.
Nie chodzi mi o to, żebyś odmawiał, ale żebyś się zwrócił do Boga jak do swego Ojca, przez Syna w Duchu Świętym – tłumaczę. Zaprotestował. Był buddystą nieoświeconym najwyraźniej. Oświecony każdą modlitwę, w każdej chwili odmówi, bo jego nic nie obchodzi, jest ponad wszechrzeczą i ponad wszelkim wyznaniem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.