Rozmowa z ks. Adrianem Putem, biskupem pomocniczym nominatem diecezji zielonogórsko-gorzowskiej o drodze powołania, źródłach duchowych inspiracji i przyszłości.
Ks. Tomasz Gierasimczyk: Wczoraj, 28 czerwca, dowiedzieliśmy się o nominacji. A kiedy, w jakich okolicznościach, dowiedział się o tym sam biskup nominat?
Ks. Adrian Put: Nieco ponad tydzień temu, w niedzielę 19 czerwca. Przez całą niedzielę głosiłem homilie w parafii. Kiedy przyszedłem po którejś Mszy św., zobaczyłem nieodebrane połączenie telefoniczne i SMS z nuncjatury z prośbą o oddzwonienie. Oddzwoniłem i rzeczywiście rozmawiałem z księdzem arcybiskupem nuncjuszem, który poprosił, abym w najbliższym czasie przyjechał do nuncjatury w Warszawie. Miałem właśnie wyjechać do Rzymu na Światowe Spotkanie Rodzin, musiałem więc szybko wyjazd odwołać. We wtorek byłem umówiony na spotkanie z księdzem arcybiskupem nuncjuszem. I tam się to dokonało. Była rozmowa, różne pytania po przyjęciu nominacji, wyznanie wiary i przysięga wierności. Musze powiedzieć, że dla mnie było to dosyć trudne. Kiedy wyszedłem z nuncjatury, byłem tak skołatany, tak się czułem nie na swoim miejscu, że jedyne, o czym marzyłem, to po prostu wsiąść w samochód i pojechać do Rokitna, do Matki Bożej. Ta myśl ciągle wracała przez kilka godzin jazdy z Warszawy: dojechać do Rokitna i tam się pomodlić. Tak się stało. Bazylika akurat była zupełnie pusta, miałem czas na osobistą modlitwę. Przed obliczem Matki Bożej to skołatane serce trochę się uspokoiło. Wyszło nawet zabawnie, bo to był akurat dzień, w którym w diecezji wręczano księżom dekrety o zmianach. Gdy po jakimś czasie przyszła do bazyliki siostra zakrystianka i zobaczyła, że się modlę, podeszła i zagadnęła: „Co, zmiany jakieś?” Odpowiedziałem: „No... być może…”. Siostra rzuciła tylko: „Nie przejmować się!”. A potem był czas tygodniowego milczenia. Ksiądz arcybiskup nuncjusz prosił, żeby się na razie z nikim nie kontaktować, aż wszystkie procedury będą dokończone, ale wiedziałem, że po tygodniu, 28 czerwca, ma zostać to ogłoszone.
Dziś, dzień później, rozmawiamy na oazie w Gorzowie Wielkopolskim, którą Ksiądz prowadzi od wczoraj, właśnie od dnia ogłoszenia nominacji. Da się teraz zebrać myśli?
Patrząc na Pana Boga i Jego poczucie humoru w stosunku do człowieka, to nie wiem, czy mogłem sobie wymarzyć piękniejsze rozpoczęcie tego czasu, dlatego że rozpoczynam go z młodzieżą na oazie trzeciego stopnia, którego tematem jest odkrywanie misterium Kościoła. A do tego w Gorzowie! Przez dwa tygodnie! Ale bardzo mi zależy, żeby uchronić oazę przed nawałem tego, co się dzieje, i staram się przeżywać oazę tak, jak się da, i znajduję w tym bardzo dużo spokoju. Pada już wiele pytań o tym, co i jak będzie dalej, a my po prostu przeżywamy oazę, przeżywamy tajemnicę żywego Kościoła. Czasami szukamy jakiegoś znaczenia, sensu wydarzeń, a Pan Bóg mi daje taki niesamowity dar, że moment ogłoszenia biskupiej nominacji to dzień rozpoczęcia oazy.
Skoro mówimy o początkach… Kto chce być księdzem, musi się zadeklarować publicznie, wstąpić do seminarium, przejść formację, zostać oficjalnie uznanym za kandydata do święceń diakonatu i potem prezbiteratu. Przy święceniach biskupich tak nie jest. Kandydaci są utajnieni, a powołanie przychodzi jakby z zewnątrz. A jak to było u Księdza z tym pierwszym powołaniem do kapłaństwa, do bycia księdzem, duszpasterzem, prezbiterem?
Momentem dla mnie szczególnym był czerwiec roku 1994, kiedy przeżyłem coś, co można nazwać doświadczeniem żywej wiary, żywej obecności Pana Jezusa. Działo się to w Ośnie Lubuskim podczas oazy pierwszego stopnia, którą prowadził ks. Jacek Błażkiewicz. Fenomenalnie prowadził te rekolekcje! Wtedy, po takiej troszkę zawierusze w moim życiu, po błędach młodości, głupotach, które człowiek popełniał, udało się skonfrontować moją wiarę, taką bardzo tradycyjną, z doświadczeniem żywego Boga. Muszę powiedzieć, że wszystko, co się wydarzyło od tego momentu, było konsekwencją tego, że wtedy powiedziałem: „Tak, Panie”. To nie znaczy, że od tej chwili byłem święty, ale był to moment bardzo szczególny. Wszystko potem było prostą konsekwencją tego, że odpowiedziałem na Jego miłość, na to, że On mnie umiłował. A drugim takim momentem był rok 1997, kiedy osobiście, bardzo osobiście i bardzo, bardzo mocno oddałem swoje życie Matce Bożej. Przechodziłem wtedy czas jakiegoś głębokiego doświadczenia obecności Matki Najświętszej w swoim życiu i w kwietniu pojechałem do Szczecina, do mojej pierwszej rodzinnej parafii, do sanktuarium Matki Bożej i jakoś bardzo mocno powiedziałem Jej: „Rób, co uważasz”. Decyzję o tym, że wstąpiłem do seminarium podjąłem ostatecznie w Wielki Piątek podczas Drogi Krzyżowej na ulicach Gorzowa. Oczywiście ta myśl pojawiała się wcześniej, bo i posługa wielu lat w Diakonii Liturgicznej, a więc bliskość ołtarza, powodowały to, że ten temat się pojawiał. Natomiast decyzja zapadła na tej Drodze Krzyżowej. Decyzja, że idę do seminarium diecezjalnego w Gościkowie-Paradyżu, choć były też chwile myślenia o jakiejś formie życia zakonnego, ale ostatecznie zdecydowałem się pójść tam. To wszystko było konsekwencją tych dwóch wyborów: najpierw świadomego wyboru Chrystusa jako mojego osobistego Pana, osobistego Boga, któremu zaufałem, a później wyraźnego powiedzenia Matce Najświętszej: „Tak!”.
A po seminarium przyszło 18 lat kapłańskiej posługi w rożnych miejscach. Nie pojawiało się może pragnienie biskupstwa? Św. Paweł Apostoł pisze przecież, że „jeśli ktoś dąży do biskupstwa, pożąda dobrego zadania”…
Dobrze, że ten dyktafon nie może się śmiać! (śmiech). A ksiądz ma takie myśli? (śmiech).
No nie, ale rozmawiam z biskupem nominatem, więc może w takim przypadku to dzieje się inaczej?
Nie! (śmiech) To było zwyczajnie. Po prostu jedna, druga parafia, posługa. Nic, absolutnie nic takiego nie było. To nie jest żadna kokieteria, żadna próba zasłony dymnej, ale jestem głęboko przekonany, że nie posiadam walorów ani wewnętrznych ani zewnętrznych do tego, aby być biskupem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Piotr Sikora o odzyskaniu tożsamości, którą Kościół przez wieki stracił.