Na tablicy przed kościołem w Lelowie nazwiska mieszkańców pomordowanych przez hitlerowców 4 września 1939 r. Wśród nich robotnik Ignacy Trenda. Rozstrzelany, bo nie podpalił krzyża wiszącego w kruchcie.
Dziury w pamięci
Działania wojenne zaczęły się w Lelowie mniej więcej wtedy, gdy na Westerplatte. 3 i 4 września 1939 r. hitlerowcy spalili wioskę w 80 proc. 94 budynki mieszkalne, 76 stodół, 60 obór i młyn. Świątynię pw. św. Michała po wojnie budowano od fundamentów. Tamtego wrześniowego dnia liczący 600 lat kościół poszedł z dymem. Pozostał z niego drewniany Jezus Frasobliwy, spalony do pasa i bez lewej ręki. I cudownie ocalony krucyfiks, przeniesiony z sąsiadującego z obecnym kościoła oo. franciszkanów. Dwa dowody na istnienie starej świątyni i tamtych wydarzeń. Ale co gorsza, spaliło się też wiele faktów w ludzkiej pamięci. Ks. Jan Jagiełka, wicepostulator w procesie beatyfikacyjnym, od 2002 r. tropił ślady męczeństwa Trendy. – Wojna zaczęła się w piątek. W niedzielę Niemcy byli pod Lelowem – mówi. 4 września o 4.30 rano polscy żołnierze z Dywizji Lekkiej zaatakowali stacjonujące tam oddziały niemieckie. Zginęło dwóch oficerów i kilku żołnierzy hitlerowskich.
W akcie odwetu Niemcy dokonali egzekucji na ludności cywilnej. Tych, którzy nie zdążyli schronić się w lasach, zgonili pod kościół. Sześciu rozstrzelali pod ścianą północną. Do dziś można zobaczyć dziury po kulach zachowane w elewacji. Z boku widać kościelny mur, a pod nim dolinę. Tam kiedyś były bagna. Przez nie uciekał puszczony wolno ojciec ks. Ligóra. Do podcieni rynku doczołgał się ranny ojciec Krystyny Stawińskiej z domu Słomskiej, gospodyni, przez jakiś czas aktorki w wioskowym teatrzyku, wtedy 10-latki. – Niemcy zabrali tatę z innymi mężczyznami pod kościół – wspomina. – Opowiadał, że kiedy poszedł pierwszy strzał, zginął jeden koń i Żyd. Tata dostał kulę w bok. Kiedy oddychał, powietrze wychodziło z krwią. Niemcy wszystko spalili – pamięta. – Także mieszkanie Trendów przy sąsiedniej ulicy w domu żydowskim, w podwórku na parterze. W obejściu Słomskich ogień strawił nawet psa przy budzie. Pamięta jego szkielet z łańcuchem na szyi.
Nie był smykiem
Po Ignacym Trendzie zostały dwa urzędowe papiery. Akt urodzenia w języku rosyjskim: „Urodzony w Ślęzanach 24 czerwca 1882”. (Był najmłodszym z ośmiorga rodzeństwa). I akt ślubu z Łucją Kłosowicz: „Działo się to w osadzie Lelowie o godz. 18”. Świadkami byli niepiśmienni rolnicy. Nowożeńcy mieli już wtedy swoje lata. On 48, a ona 42. Nie zachował się akt zgonu Trendy. Po rozstrzelaniu był taki chaos, że nie wpisali go do księgi zmarłych. Miał wtedy 57 lat, a jego syn Janek – 8. Rodzice chcieli, żeby Janek został księdzem. Ale pracował jako wozak, dopóki nie okulał. Żona męczennika Łucja zmarła w 1962 r. w domu opieki społecznej w Radomiu. Trenda po ojcu został wyrobnikiem. – Nie miał nic swojego, stale na usługach innych – opowiada Krystyna Stawińska. – Mieszkał przy sąsiedniej ulicy w podwórku na parterze. – Przeciętny człowiek, ale solidny, ciężko pracował – mówi ks. Ligór. Pamiętający go powtarzali, jaki był solidny, uprzejmy, nie używał wulgaryzmów, jak z szacunkiem traktował kobiety, nie pił, nie palił. Helena Zaborska, jeden ze świadków w procesie, podkreślała: „Dobrą opinię miał, nie był smykiem”. O jego religijności opowiadali, że nie była przesadna. Przechodząc koło kościoła, zdejmował kapelusz, pozdrawiał sąsiadów: „Niech będzie pochwalony”. Kiedy wchodził do świątyni, klękał, całował posadzkę i modlił się na boku. „Jak on wobec Niemców ręce złożył, to był religijny” – zeznawała Zaborska. Nie uskarżał się na los. Kiedy pojawiały się problemy, zwykł mówić: „Bóg o to zadba”. Jeden ze świadków powiedział: „Blady, krępy, życiem się zmęczył”. Ale tak naprawdę niewielu pamiętało go za życia. I po śmierci też. Parafrazując powiedzenie Trendy: „Bóg zadbał, żeby go przypomnieć”.
Oczy wnuczki
Ewa Cisowska, wnuczka przyszłego błogosławionego, z mężem Wiesławem i dwiema córkami Iwonką i Justyną mieszka w domku nieopodal kościoła. Od 19 lat prawie stale przebywa z młodszą Iwonką. – Przyjęłam, że urodziła się chora – mówi. – Powiem pani, niekiedy człowiekowi było przykro, jak się patrzyło na inne dzieci. Ale się nie buntuję. Siedzi obok córki uśmiechnięta, jakby choroba dziecka nie była dla niej krzyżem. O dziadku, który zginął za krzyż, niewiele wie. Jej ojciec Jan, syn męczennika, zmarł 30 lat temu, kiedy skończyła osiemnastkę. Pamięta, że pod koniec życia pracował w tutejszym GS-ie. Matka sprzątała w Urzędzie Gminy. – Jak wszyscy rodzice prowadzili nas do kościoła, w naszym wychowaniu nie było nic szczególnego – opowiada. – O dziadku wiedzieliśmy tyle, że rozstrzelali go Niemcy. Ale dużo o tym nie myślałam. Oczy i czoło wnuczki są jak odbitka tego fragmentu twarzy dziadka z portretu pamięciowego. Iwonka przerywa kaligraficzne pisanie w zeszycie i patrzy na obrazek przyszłego sługi Bożego. – Wujek Ignac – mówi. – Może i przypomina mojego starszego brata Ignacego – zastanawia się pani Ewa.
Bo drugi wnuczek, jej brat, nosi po dziadku imię Ignacy. Mama razem z Iwonką po drodze na Msze o 8.30 zatrzymują się przy grobie dziadka i pradziadka obok kościoła. 19 rozstrzelanych 3 i 4 września pochowano tam najpierw w mogile zbiorowej. Teraz leży ich czterech, bo ciała pozostałych rodziny przeniosły na cmentarz parafialny. – W tej chwili raczej się modlę do Jana Pawła II niż do Trendy – zwierza się mieszkająca przy rynku Krystyna Stawińska. – Bo on jest mało ważny, sąsiad. Ks. Jan Jagiełka, wicepostulator procesu, cieszy się, że zbierał materiał potrzebny do wyniesienia na ołtarze właśnie takiego człowieka: – Dobrze, że taki biedny, prosty mężczyzna zostanie błogosławionym. Na jego przykładzie widać, że świętość jest w zasięgu ręki. Często pochopnie mówimy: „Święty to inny, nie ja”. A tu przychodzi myśl, że może jest inaczej.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.