O świętych szczątkach i innych relikwiach.
Najpierw pewna historia z mojego rodzimego klasztoru Sankt Ottilien. Mieliśmy tam brata w podeszłym wieku, ojca Rocha – staroświeckiego w poglądach, staroświeckiego również w wyglądzie, ze swoją szpicbródką. Przez pięćdziesiąt lat sprawował urząd prefekta gości tak samo długo sumiennie wypełniał swoje obowiązki jako ceremoniarz, a ponadto nauczał religii w naszym gimnazjum. Ojciec Roch miał jasne poglądy. Dla niego obowiązywało nieodwołalnie: papież ma zawsze ostatnie słowo! Jeżeli po kimś można by się spodziewać niespodzianek, to na pewno nie po nim. Pewnego dnia jednak wkroczył do naszej zakrystii i zaczął sprawdzać autentyczność wszystkich relikwii.
Wtedy wydało się. Nasza głowa św. Urszuli była w rzeczywistości głową z drewna, w której u góry wpuszczony był kawałeczek kości! A jakaś inna relikwia okazała się nawet kością kurczaka. Krótko mówiąc: wiele z tego, co zostało nam kiedyś podarowane jako relikwia, zniknęło na zawsze w cichym kącie naszej zakrystii, dzięki niemal heretyckiej skrupulatności ojca Rocha.
Inne jednak zachowały dla nas swoją wartość. Zbiór w Sankt Ottilien składa się częściowo z kawałków ziemi, których pochodzenie naprawdę jest pewne. Tak więc podarowano na przykład opactwu, za zaangażowanie benedyktyńskich mnichów w Korei, kość ręki Andreasa Kima (1821–1846), pierwszego koreańskiego księdza i narodowego świętego Korei. Poza tym posiadamy szczątki młodych Afrykańczyków, którzy w 1886 na dworze ugandyjskiego króla utracili życie za wiarę (niektóre z tych kości w ładnych secesyjnych kasetkach), jak również kość ręki św. Otylii. Te dowodnie prawdziwe relikwie były wcześniej w dni świąteczne wystawiane na głównym ołtarzu kościoła klasztornego w St. Ottilien. W trakcie ostatniej renowacji kościoła znalazły swoje ostateczne miejsce pod głównym ołtarzem, gdzie są teraz przez cały czas dobrze widoczne.
Barbarzyński obyczaj? Mnie wydaje się to całkowicie sensowne. Sankt Ottilien jest bowiem klasztorem misyjnym i wielu z naszych braci przypłaciło życiem swoją służbę w Chinach, Korei czy Afryce Wschodniej. Dzięki tym relikwiom dzisiejsza wspólnota mnichów staje w obliczu tradycji swojego opactwa. Przyznaje się do jego historii i przywołuje pamięć ofiar, które ponieśli ich poprzednicy. Przy pomocy tych relikwii realizujemy zatem nasze obowiązki i dokładnie tak samo postrzegam również kult relikwii w średniowieczu.
Bez wątpienia – większa część tych relikwii dotykowych, które w Rzymie zobaczył Arnold von Harff była sfałszowana lub zmyślona. Prawdopodobnie większość z nich. Ale ta pełna fantazji zbieranina była jednak czymś więcej niż jedynie rodzajem chrześcijańskiego parku przeżyć. Mogło być tak, że ówczesny obserwator traktował te wszystkie stryczki, wiązki słomy czy ciernie w pierwszej kolejności jako dowody na prawdziwość historii biblijnych. Kościół realizował jednak dzięki nim jeszcze jeden cel: demonstrował ciągłość, która również pod względem materialnym ustawiała się w tradycji sięgającej życia ziemskiego Jezusa Chrystusa i jeszcze dalej. Nawet przy pomocy tych najbardziej kuriozalnych przedmiotów podkreśla swoje prawa do duchowego dziedzictwa. A jednocześnie, i to jest prawda, dostarcza solidne dowody wiarygodności wiary chrześcijańskiej – przede wszystkim tym ludziom, którzy nie są w stanie prześledzić dowodów teologicznych z ich zagmatwanymi łańcuchami argumentacji i skomplikowanymi wywodami. To wszystko było, jak już powiedziano, Biblia pauperum, biblią dla prostego ludu.
Świat chce być oszukany? Wierzę, że w tym zdaniu nie ma racji. W nieograniczonym świecie chrześcijańskich symboli i znaków jest również miejsce na relikwie wszelkiego rodzaju. Poza tym, dla pielgrzymów, którzy z wielkim trudem docierali do Rzymu, kwestia autentyczności relikwii nie była tym, czym należałoby się zajmować. Nawet Arnold von Harff, oświecony rycerz z Dolnej Nadrenii ze swoją dociekliwością, nie zadawał pytań o dowody w czasie swojego spaceru po rzymskich kościołach. Przynajmniej nie głośno. Po prostu wierzył własnym oczom. Może dlatego, że właśnie te najbardziej niewiarygodne rekwizyty wzbudzały w nim taką fascynację, przed którą nie chciał się uchylać. Ludzie każdej epoki pragną autentycznych rekwizytów z historii zbawienia, nie chcą tak dokładnie wszystkiego wiedzieć i zaspokajają się również fałszerstwami. To, co się dla nich liczy to możliwość ścisłego kontaktu z widocznymi podstawami wiary i bycie naocznym świadkiem historii zbawienia. A to pragnienie jest nam, choć w zmienionej formie, właśnie znane.
Dlaczego zazwyczaj wszystko to, co jest sprzedawane lub licytowane ze spuścizny sławnej osobistości, jest tak pożądane? Gitara Johna Lennona, strój filmowy Audrey Hepburn, okulary Gandhiego, zapalniczka będąca własnością Petera Fondy – czy to nie są relikwie dotykowe? Tego typu rzeczy uzyskują swoją niepowtarzalną wartość za sprawą świata, z którego pochodzą, ów dostępny dla normalnych ludzi świat współczesnych świętych, gwiazd lub wielkich postaci historii. I każdy, kto coś sobie z tych rzeczy bierze na własność ma przecież nadzieję, że dzięki temu spocznie na nim promień światła z tego rozświetlonego świata. Najwyraźniej rozum jest, podobnie jak wcześniej, bezsilny wobec głęboko zakorzenionej wiary, że przedmioty mogą gromadzić jakąś szczególną moc i przekazywać ją ponownie swoim właścicielom. Od tego czasu zmieniła się jedynie sfera, w której ulokowano źródło tej siły.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).