Fragment książki „Święte patrzenie. Kontemplacja, która uzdrawia”, autorstwa anglikanki Susan Pitchford.
– Mówiono mi tyle kłamstw – stwierdził Mack, idąc w jego ślady. Jezus objął go ramieniem i uścisnął.
– Wiem, Mack, mnie również. Tylko że ja po prostu nie uwierzyłem w żadne.
W roku 1253 św. Klara z Asyżu napisała list do św. Agnieszki z Pragi, kobiety, która – tak jak Klara – porzuciła bogactwa i przywileje, aby poświęcić się całkowicie Chrystusowi. W czwartym i ostatnim liście do Agnieszki Klara chwali „Tego, którego piękność podziwiają nieustannie wszystkie błogosławione zastępy niebieskie”. Nazywa Chrystusa wieloma imionami: „Król wszystkich wieków”, „Baranek niepokalany”, „Pan nieba i ziemi”. Ale najbardziej intrygującym tytułem, którym Klara obdarza Chrystusa w tym liście, jest „zwierciadło bez skazy”. „W to zwierciadło co dzień wpatruj się – napomina Agnieszkę – i ciągle w nim twarz swoją oglądaj”.
Co miała Agnieszka zobaczyć w tym lustrze? Klara zwraca jej uwagę na narodziny Chrystusa w biedzie i upokorzeniu, na Jego trudne życie i w końcu na „niewymowną miłość, z jaką chciał cierpieć na drzewie krzyża i umrzeć na nim śmiercią ze wszystkich najhaniebniejszą”. Gdy życie ubogiego Ukrzyżowanego ukazało się spojrzeniu Klary, święta zrozumiała, że krzyż jest znakiem nieprzeniknionej głębi Bożej miłości. Ogołocił samego siebie ze swych boskich praw i przyjął postać sługi, tak by posunąć się aż do śmierci na krzyżu. Był to akt niewypowiedzianej, niezgłębionej miłości. Agnieszka miała zrozumieć, że ta miłość była skierowana nie do świata, ale osobiście do niej.
Ale było coś jeszcze, co Klara chciała, by dostrzegła Agnieszka. „Wpatruj się w to zwierciadło codziennie, Królowo i Oblubienico Jezusa Chrystusa, i nie przestawaj przyglądać się twojej twarzy w nim”. Wpatrywanie się w lustro Bożej ofiary miało ukazać Agnieszce jej prawdziwą tożsamość: szlachectwo, godność królewską, cześć i umiłowanie. Ta młoda kobieta, która odmówiła ręki cesarzowi i skryła się w ubóstwie klasztornym, miała patrzeć w lustro-Chrystusa i odnaleźć w nim swoją własną twarz, swoje własne „ja”, objawione: przemienione, przeistoczone, jaśniejące niestworzonym Światłem w uderzającym i niepodważalnym pięknie. I nieważne, co świat i jej własne mroczne głosy mogły jej mówić o niej samej, bo tylko tamto było prawdą, to mogła wiedzieć na pewno. Mówiąc inaczej, Klara zapraszała Agnieszkę do kontemplacji.
Ja-lustro: jaźń odzwierciedlona
Jako socjolog wiem, że nie poznam własnego „ja” inaczej niż poznając swoje odbicie w lustrze. Dochodzę do poznania siebie, do tego, jaką jestem osobą, gdy inni odzwierciedlają moje „ja” wobec mnie. Jeśli inni interesują się moimi pomysłami, to znaczy że jestem inteligentny; jeśli śmieją się z moich dowcipów, zapewne jestem zabawny; a jeśli ustawiają się w kolejce, by mnie gdzieś zaprosić, mogę przypuszczać, że jestem atrakcyjny. I na odwrót to też jest prawda: reakcja ze strony innych może mi mówić, że jestem nieatrakcyjny, nudziarz i nieprzystosowany społecznie. Ponad sto lat temu socjolog Charles Horton Cooley pisał o „jaźni odzwierciedlonej”, idei, według której to, kim jesteśmy, odkrywamy dzięki naszym interakcjom z innymi, służącymi nam jako lustro:
Lustrem jest jeden dla drugiego,
Odbicie moje wraca do mnie przez niego.
I choć Cooley poetą był marnym, to jednak socjologiem był dobrym. W naszej dziedzinie przyjmuje się za oczywistość, że nasze „ja” jest konstruowane dzięki interakcjom. Jesteśmy z natury relacyjni: każdy z nas jest zanurzony w sieci relacji społecznych i nasze więzi z innymi w naszym otoczeniu kształtują nasze życie, nasze wybory i to, kim się stajemy.
Cooley byłby też zapewne dobrym teologiem. Oczywiście, nie wiem, czy istotnie wierzył w Boga. Ale ci, którzy wierzą i spędzili mnóstwo czasu, starając się opisać przymioty Boga, także mówią nam, że nasze „ja” jest z natury relacyjne. Wiemy z Księgi Rodzaju, że zostaliśmy stworzeni na obraz Boga, to znaczy że w głębi naszej natury jesteśmy do Nie go podobni. Nauczanie dotyczące Trójcy Świętej mówi nam o tym, że natura Boga to relacja miłości. „Bóg jest miłością”, czytamy w liście św. Jana, a dwunastowieczny mistyk Ryszard z opactwa św. Wiktora pozostawił bardzo pomocne objaśnienie stron tej „relacji”: Bóg, który istnieje odwiecznie i który jest jednością, nie może być „miłością”, ponieważ nie ma nikogo, kto mógłby otrzymać tę miłość. I nawet ludzie, gdy zostali stworzeni, nie byliby zdolni do przyjęcia pełni Bożej doskonałej miłości. Bóg w dwóch osobach ma Innego, by Go kochać, jednakże głęboka miłość między dwiema osobami może być wyłączna, skupiona na sobie, może być zamkniętym systemem. Gdy doda się trzecią osobę, argumentował Ryszard, miłość staje się otwarta, staje się kręgiem, który zaprasza innych do siebie. Triada jest relacją, w której najtrudniej utrzymać równowagę, co być może niejeden już wypróbował. Myślę jednak, że jest o wiele mniej dramatyzmu i trudnych uczuć, gdy masz naturę boską i twoją najgłębszą istotą jest miłość.
Chrześcijaństwo naucza, że ludzie są stworzeni na obraz trójjedynego Boga, a jednym ze sposobów, w jaki odzwierciedlamy tę „potrójność”, jest trojaki rodzaj miłosnych relacji: kochamy Boga, kochamy naszego bliźniego i kochamy samych siebie. To jest nasza tożsamość i dlatego nasza natura i cel naszego istnienia, nasze idealne życie mogą istnieć – w skrócie – w dwóch wielkich przykazaniach: kochaj Boga wszystkim, co posiadasz, i wszystkim, kim jesteś, oraz kochaj bliźniego jak siebie samego. Oto, jak powiedział Jezus, cała istota naszej egzystencji, „całe Prawo i Prorocy”. Oto kim naprawdę jesteśmy i cały instruktarz dany nam, by poprowadzić nas do pełni naszego „ja”.
Być może zauważyłeś, że tu pojawia się problem. Nie musisz być teologiem, żeby zdać sobie sprawę, że ludzie kochają Boga z widocznie mniejszym zaangażowaniem niż całym swoim sercem, całą duszą i całą swoją mocą, a bliźniego przeważnie kochamy tak samo kiepsko jak samych siebie. Nasza tradycja wyjaśnia nam także i to. Niezależnie od tego, czy wolisz mówić o „pierwotnej winie”, czy – za Julianą z Norwich – o „pierwotnym zranieniu”, w naszej naturze głęboko osadzone jest skrzywienie. Coś poszło naprawdę źle i za św. Pawłem możemy powiedzieć, że wciąż błądzimy, bo nie czynimy tego, co chcemy, ale to, czego nienawidzimy. Możesz się nie zgodzić z diagnozą Thomasa Crammera, że „nie ma w nas zdrowia”. Trudno jednak dowieść, że nie ma miejsca na poprawę.
Fałszywe „ja”
Nasza niezdolność do kochania w sposób, w jaki powinniśmy to czynić, ma wiele różnych konsekwencji, o których – jestem przekonana – dowiemy się w pełni pewnego dnia. Z pewnością przyjdzie czas, kiedy będziemy musieli w końcu dorosnąć i zmierzyć się z rzeczywistością naszego życia i naszych wyborów. Tymczasem jednak jedną z najbardziej katastrofalnych konsekwencji naszego braku miłości jest nasza własna tożsamość. Ściśle rzecz ujmując, ponieważ nie chcemy dorosnąć i wyjść z kręgu skupienia na nas samych, jesteśmy zmuszeni przetrwać jako dzieci, budujemy więc fałszywe „ja”, które trapista i nauczyciel modlitwy głębi (centering prayer), Thomas Keating, nazywa „pierwszą przyczyną ludzkiego cierpienia”. Fałszywe „ja” rodzi się wtedy, gdy nie potrafimy porzucić etapu, w którym dziecko wierzy, że jest centrum wszechświata. Od czwartego roku naszego życia, mówi Keating, budujemy programy szczęścia, które identyfikowane jest z symbolami kultury wyrażającymi bezpieczeństwo, siłę, uczucie i uznanie. Gdy tu doznajemy frustracji (...), ujawniają się bolesne emocje: wstyd, upokorzenie, żal, smutek, brak pewności siebie, lęk. Te emocje mogą być tak bolesne, że spychamy część z nich do podświadomości, gdzie zbiera się energia stająca na przeszkodzie swobodnemu przepływowi mocy natury i mocy łaski. Święty Paweł nazywał ten etap „starym człowiekiem”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).