To nie tak, że człowiek Jezusa niczego nie ma. Jemu nie można niczego ukraść.
Bożena jest kobietą biznesu. Prowadzi sieć sklepów, zatrudnia więcej niż pół setki ludzi.
– Podobało mi się, gdy byłam w kręgu zainteresowania. Gdy później razem z mężem otrzymywaliśmy różne zaszczytne tytuły, z przyjemnością je odbierałam. Byłam taką celebrytką, dumną z siebie – opowiada. W sprawach wiary robiła, „co trzeba”, ale gdy mąż mówił, że idzie na przykład na spotkanie modlitewne albo że należy do wspólnoty, ona ograniczała się do stwierdzenia, że jest wierząca. Nie mówiła otwarcie o swojej wierze.
Interes się rozwijał, wszystko szło coraz lepiej, spotkań było coraz więcej, a jednak Bożena odkryła, że nie ma radości w sercu. Zaczęła męczyć ją myśl: „Boże, jakie to płytkie. Nie wiem, może więcej tego wszystkiego muszę mieć, jeszcze wyżej zajść?”.
Wtedy ktoś polecił im ewangelizacyjny kurs Alpha. – 10 cotygodniowych spotkań, trochę dużo tego – myślała Bożena. Ale czwartki jej pasowały, więc zaczęli chodzić. Tam utkwiło jej w głowie kilka razy usłyszane zdanie, że jak się coś Bogu da, to On oddaje stokrotnie. – Pomyślałam, że jak ja tak będę chodzić na ten kurs, to Pan Bóg da mi jeszcze więcej i będę jeszcze wyżej w tym swoim biznesie. Tak to sobie poukładałam po swojemu – śmieje się.
Musisz się przyznać
Kurs trwał i było OK, aż do dnia, gdy przyszło zaproszenie na weekendowy wyjazd na Górę św. Anny. Tymczasem na ten dzień była przewidziana kolejna wielka impreza biznesowa i Bożena nie wyobrażała sobie, żeby jej tam nie było. Ale wkroczył mąż. – Nie możesz się tak zachowywać. Jak dajesz Panu Bogu, to nie możesz potem zmieniać zdania, kiedy nie pasują ci daty. Masz iść wtedy, kiedy On ci o tym mówi – powiedział.
Bożena z ciężkim sercem spakowała się i pojechała, ale wcześniej zadzwoniła do znajomych od spotkań biznesowych. – Ile ja im wtedy nazmyślałam: że mam sukienkę, że jestem przygotowana, ale się rozchorowałam. Nie potrafiłam powiedzieć, że jadę na jakiś kurs ewangelizacyjny, a już zupełnie nie chciała mi przejść przez gardło nazwa tego miejsca: Góra św. Anny – opowiada.
Uczestnicy kursu byli bardzo radośni i żarliwie się modlili. – Widziałam, że to było prawdziwe, nie można było udawać takiego szczęścia, a już na pewno nie przez tyle godzin. A ja… nic. Nic nie czułam. Myślałam, że się tam pobeczę. Cały czas byłam myślami na imprezie. Myślałam, co oni tam teraz robią, czy moja firma już jest wywoływana, czy nie. Byłam zła. Mówiłam: „Panie Boże, co Ty robisz. To ja Ci oddałam te wszystkie czwartki, a Tyś mi jeszcze tę sobotę zabrał i w dodatku jest do bani” – wspomina.
Wtedy przypomniało jej się, że w budynku u góry jest niewielka kaplica z Najświętszym Sakramentem. Poszła tam. Nie wie, ile czasu tam była, ale musiało to trwać długo. „To Ty obiecujesz, że oddasz mi stokrotnie, a tu nic. Mówiłeś, że będzie dobrze, a jest jeszcze gorzej” – skarżyła się płaczliwie. W pewnej chwili poczuła w sercu: „Musisz się do Mnie przyznać”. Ocknęła się. „Ale o co chodzi? Przecież chodzę do kościoła, mówię, że jestem katolikiem” – zdumiała się. „I jak ja to mam zrobić? Zadzwonić do nich? Tego się nie da odkręcić!” – próbowała przekonać Boga.
Tymczasem następnego dnia rano… tamci zadzwonili. To było zdumiewające, bo absolutnie nigdy tego nie robili. Zaczęli mówić, jak fajnie było, że był stół przygotowany, że wizytówki z ich nazwiskami były, że myśleli o nich. „A czy ty się już dobrze czujesz?” – usłyszała w słuchawce.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).