Basia Turek: Zerwałam się z rekolekcji. By nie budzić podejrzeń, moi gimnazjalni kumple wynieśli mnie na wózku… przez szkolne okno.
Spisaną przez Dominikę Frydrych opowieść Basi Turek („Pełnymi garściami”, Esprit 2019) czyta się jednym tchem.
„Czy to wszystko nie brzmi dziwnie? Inwalidka, która mieszka sama i większość czasu spędza na organizowaniu sobie ludzi do różnych zwyczajnych czynności, a później czekaniu na nich. Dziewczyna, która uwielbia wyglądać dobrze, ale nie jest w stanie sama się ubrać, uczesać ani umalować. Katoliczka, która biega po sakramenty jak po ogień, podnosi ręce do uwielbienia, głosi świadectwa przed tysiącami ludzi i modli się za innych, a chwilę później, kiedy spadnie z wózka, leży na podłodze i czeka, aż ktoś ją podniesie, płacze, rzuca w stronę Boga bluzg za bluzgiem i nieustannie daje Mu ostatnią szansę, próbując uwierzyć w każdej sytuacji. Jak można nie mieć prawie nic i mieć wszystko? 85 proc. niesprawności oznacza sto procent zależności (gdy ktoś mnie wieczorem położy, leżę, dopóki ktoś mnie rano nie podniesie). Jak można nie być w stanie podnieść się z łóżka i żyć pełnymi garściami?”
Ta historia nie zaczęła się sielankowo. „Córka nie będzie chodzić, mówić, słyszeć ani widzieć” – usłyszeli rodzice Basi. Rozpoczęła się walka o dziecko. Dziś Basia mieszka sama. Jest psychologiem, coachem i opowiada, że „wszystko może w Tym, który ją umacnia”.
Jak było w podstawówce? – Traumatycznie – wspomina. – Przerażało mnie samo wyjście z czterech ścian, konfrontacja z rówieśnikami. Nieustający rajd między lekcjami, domem i rehabilitacją. Bałam się. Ciągle przechodziłam operacje. Szybko stałam się zahukana, nieśmiała i milcząca. To musiało skończyć się potężnym kryzysem. I skierowanym w niebo krzykiem: „Jesteś? Słyszysz mnie???”.
Pan Bóg zadziałał w najmniej oczekiwanym momencie. Zaczął od spotkania na ławeczce w parku. W szkole akurat trwały rekolekcje. Odhaczyliśmy obecność i zerwaliśmy się z nich. By nie budzić podejrzeń, moi gimnazjalni kumple wynieśli mnie na wózku… przez okno. Zakamuflowaliśmy się w jednym z krakowskich parków. Tuż obok kościoła. Bardzo inteligentnie z naszej strony. (śmiech) Popijaliśmy piwko, krążyła jakaś fajeczka. Patrzymy, idzie jakiś facet. Ręce, nogi, głowa, broda: człowiek. (śmiech) Zatrzymał się. „Dlaczego nie jesteście na szkolnych rekolekcjach?” – zapytał łagodnie. Zapaliła się w nas czerwona lampka: na pewno wysłała go dyrektorka! Nie bardzo wiedzieliśmy, co odpowiedzieć. Trochę nabijaliśmy się z niego. „Straszna nuda. To nie dla nas” – odparliśmy bez owijania w bawełnę. „Rozumiem” – odpowiedział. Spytaliśmy, kim jest. „Sławek” – przedstawił się. A na odchodne rzucił: „Wpadnijcie jutro. Choć na moment. Jeśli wam się nie spodoba, to olejecie”.
Nie mam pojęcia, dlaczego poszliśmy. Może ze zdziwienia, bo cała ta sytuacja była co najmniej dziwna. Weszłam do kościoła i zobaczyłam Sławka. Stał przy ambonie w… stroju księdza. Zamurowało mnie. „Dobrze, że jesteście!” – uśmiechnął się. Nie miałam pojęcia, co o tym myśleć. Kościoły omijałam szerokim lukiem. Nie widziałam tam dla siebie miejsca. Wszystko zdawało mi się okropnie sztywne, nadęte, kazania mnie nudziły albo męczyły.
Zachwyciło mnie to, że Sławek nie powiedział nam w parku złego słowa. I styl, w jakim mówił do nas, zbuntowanych gimnazjalistów. Mógł przecież nas podkablować, ochrzanić albo przynajmniej zawstydzić. Nic z tego. Zaprosił nas do kościoła. I stało się coś dziwnego: pierwszy raz w życiu poszłam do kościoła, bo chciałam. Coś mnie tam ciągnęło. Na kazaniu usłyszałam: „Jesteś ważny dla Boga! Każdy z was, dokładnie taki, jaki jest, jest dla Niego najważniejszy na świecie. Nie musicie się dla Niego zmieniać, On przyjmuje was właśnie takich” – mówił Sławek. Oj, te słowa zaczęły we mnie rezonować. „Jesteś ważna dla Boga, On przyjmuje cię taką, jaka jesteś”. Usłyszałam to pierwszy raz w życiu.
To musiała być odgórna interwencja. Podczas kazania ks. Sławek wyjął gitarę i zaśpiewał jedną z tych kiczowatych religijnych piosenek, z których można się pośmiać. „Co zrobisz, gdy zobaczysz Jezusa, co zrobisz, gdy przestanie istnieć czas? Co zrobiłeś ze swoim życiem? Odpowiedzi przyszedł czas”. Żenada. Obciach. Pamiętaj, że byłam zbuntowaną gimnazjalistką. (śmiech) Tyle że ja przy wszystkich moich znajomych ze szkoły, przy zbuntowanych kumplach, przy nauczycielkach – zaczęłam ryczeć. Powinnam wyśmiać gościa, a przepłakałam całą Mszę. Po rekolekcjach Sławek zaczął ze mną gadać. Jak przyjaciel. Nagle się okazało, że jest ktoś, kto chce mnie wysłuchać. Poświęcić czas. „Basia, masz przerąbane w życiu, ale nie musisz dźwigać tego sama” – powiedział.
„Problem w tym, że nie mam jak sama wychodzić z domu. Pierwsze piętro bez windy” – rzuciłam. A on? Wzruszył ramionami i odparł: „Jaki to problem? Są ludzie”. I miał rację. Niedługo potem rozdawaliśmy bezdomnym na dworcu kanapki. A dziś głosiłam słowo dla młodych. Dokładnie w tej parafii, w której się to wszystko zaczęło. Niedaleko parku, do którego urwałam się na papierosa.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
„Trzeba doceniać to, co robią i dawać im narzędzia do dalszego dążenia naprzód” .
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).