Na obecną burzę na szczytach kościelnej hierarchii najspokojniej patrzą historycy. Wiedzą, że to tylko kolejny etap… wzrostu Kościoła. Od kryzysów i wstrząsów zaczynał się każdy nowy i świętszy rozdział jego historii.
Reforma się skończyła, jesteśmy na progu rewolucji. Polecą głowy, będą ofiary, powstaną barykady, będzie może mało przyjemnie, bo rewolucje przyjemne nie są, ale najdalej za 100 lat wszystko się wyklaruje…
Grzegorz Wielki… po stu latach
Takie rzeczy od blisko dwóch tygodni słyszę od historyków. Bulwersujące? Weźmy głęboki oddech. To nie jest próba bagatelizowania tego, co się dzieje tu i teraz. A tu i teraz – obok zwyczajnej, świętej codzienności życia Kościoła – dzieją się również rzeczy bolesne, a czasem straszne. I wymagają odpowiednich kroków i decyzji na szczytach władzy w Kościele. Tak, także tego, że polecą głowy tam, gdzie powstało zgorszenie wywołane zwłaszcza skandalami homoseksualnymi i pedofilskimi oraz tuszowaniem spraw i kryciem sprawców. Tylko, z drugiej strony, nie możemy też ulec ciężarowi tej chwili. Ulec w takim sensie, że pozbawi nas on wiary w asystencję Ducha Świętego – a po licznych komentarzach można odnieść wrażenie, że Pan Bóg o Kościele zapomniał.
Po drugie, nie udźwigniemy ciężaru chwili bez uznania, że obecny problem Kościoła to problem w rodzinie – albo wierzymy w Kościół jako mistyczne ciało, a jeśli ciało, to żywy organizm, w którym, gdy niedomaga jedna jego część, cierpią na tym wszystkie pozostałe, albo uznajemy to wyłącznie za wzniosłą metaforę.
To z tego powodu perspektywa historyka jest tak potrzebna: ona nie znieczula na bieżący kryzys, przeciwnie – pozwala spojrzeć na niego szerzej i z wiarą jako na kolejny etap w burzliwej, grzesznej i świętej zarazem historii Kościoła. Im więcej burz i skandali, tym większa eksplozja świętości w późniejszym okresie. Perspektywa historyka pomaga też dostrzec to, czego nie jesteśmy w stanie uchwycić dzisiaj, ulegając pospiesznym odpowiedziom i medialnym komentarzom.
– Rewolucja Grzegorza VII w XI wieku skończyła się tym, że sam papież umarł na wygnaniu w Salerno, z poczuciem klęski – mówi o. Tomasz Gałuszka OP, historyk średniowiecznego Kościoła. – Rzym nienawidził papieża, duża część kleru uważała, że był uzurpatorem i szkodnikiem. Mówili: „Dotychczas jakoś to było, a przyszedł taki Hildebrand (wrogowie Grzegorza, chcąc podważyć jego autorytet, świadomie unikali jego papieskiego imienia) i wprowadził nowe porządki, i nie wiadomo dlaczego wziął się za duchownych”. A 100 lat po jego śmierci wszyscy wierni i cały kler uważał go za wielkiego świętego. A my teraz widzimy, że to największy papież całego II tysiąclecia – dodaje.
Wtedy, po trwającym kilkaset lat modelu gelazjańskim (od św. Gelazjusza I, papieża), zaczął kształtować się model gregoriański, który praktycznie – pomimo kolejnych odsłon, faz i wstrząsów mających miejsce po drodze i zmian wywołanych najpierw reformacją, później XIX- i XX-wiecznymi rewolucjami i kryzysem wiary – przetrwał praktycznie do dzisiaj. Sobór Watykański II w latach 60. XX wieku rozpoczął nowy etap w życiu Kościoła. Zaczęła się reforma i kształtowanie się nowego modelu życia Kościoła. Natomiast teraz reforma wkroczyła w fazę rewolucji. I dlatego tak boli. I możliwe, że będzie bolało jeszcze mocniej.
Kościół idealny
„Idealna historia Kościoła skończyła się w piątym rozdziale Dziejów Apostolskich”, usłyszałem kiedyś od abp. Grzegorza Rysia podczas jednej z debat o kryzysie w Kościele. Przypomnijmy tę historię: Ananiasz i Safira zostają oskarżeni przez św. Piotra o kłamstwo nie tylko wobec wspólnoty, ale i wobec Ducha Świętego, w sprawie zapłaty za sprzedaną ziemię. Pierwszy zgrzyt i pęknięcie? Gdyby historię Kościoła liczyć nie od Pięćdziesiątnicy, tylko jeszcze wcześniej, to można by równie dobrze wskazać ten moment, gdy uczniowie za plecami Jezusa spierają się o to, który z nich będzie największy w królestwie niebieskim. Zbawiciel jeszcze nawet nie zdążył umrzeć na krzyżu… „Pan Bóg zaryzykował takie działanie i wybrał ludzi, o których my mówimy, że »przechodzą kryzys«, a tak naprawdę są ciężkimi grzesznikami. To mnie przekonuje o niesamowitej pokorze Pana Boga, który ryzykuje objawianie samego siebie przez człowieka, który jest bardzo ograniczony swoim grzechem”, mówi abp Ryś. „Kryzys nie musi zawsze oznaczać czegoś wyłącznie negatywnego. Jest przecież takie pojęcie jak kryzys wzrostu” – dodaje.
– Przechodzenie Kościoła z jednej fazy do kolejnej, Kościoła, który się rozwija, żyje życiem Ducha, zawsze wiąże się z kryzysem – przekonuje również o. Tomasz Gałuszka. – Kryzys, który poprzedził reformę gregoriańską w XI wieku, był kryzysem wielkiego grzechu duchownych, w tym również papieży. My nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić dziś takiego newsa, ale na przykład papież Benedykt IX – nazywany przez historyków „kompletnym dnem” – ożenił się, sprzedał urząd papieski, kilkukrotnie napadał na Rzym, by zasiadać na stolicy Piotrowej. I później papiestwo przechodziło z rąk do rąk różnych świeckich rodów. Reakcją na ten grzech papieży i rozpustnych duchownych była właśnie reforma i rewolucja gregoriańska.
Prawie wszyscy papieże i pionierzy tego nowego etapu Kościoła okazali się prawymi ludźmi, a nawet świętymi, wywodzili się często z reformowanych nurtów monastycyzmu, mieli wręcz „hopla” na punkcie świętości pojmowanej bardzo radykalnie. Ta eksplozja świętości była reakcją na wielki grzech pewnej wąskiej grupy duchownych – dodaje o. Gałuszka. Owocem tego są m.in. nowe zakony, przede wszystkim dominikanie i franciszkanie, ale również rozwój architektury (gotyk), filozofii, powstanie uniwersytetów i niemal wysyp świętych.
Bez wątpienia największy kryzys zachodniego chrześcijaństwa związany jest z reformacją. Trzeba tu podkreślić, że nie był to kryzys wiary jako takiej, ale kryzys Kościoła Rzymskiego i jego struktur. Nie był to kryzys wiary (jak w XX wieku), bo ludzie, porzucając Kościół katolicki, niemal od razu przyłączali się do jednej ze wspólnot protestanckich, które były mocno radykalne, nieraz wręcz ascetyczne w swoich regułach życia.
– Na pewno odpowiedzią na kryzys reformacji była ogromna odnowa życia kościelnego i świętości papieża, co można było zauważyć po Soborze Trydenckim. Tyle tylko, że była to krótkotrwała odnowa. Dlaczego? Czynników było wiele, ale niewątpliwie po wielkim Soborze Trydenckim zabrakło kolejnych soborów. Kościół, tak jak każda zdrowa rodzina, potrzebuje się spotykać, rozmawiać i rozwiązywać problemy. W średniowieczu, zwłaszcza w momencie kształtowania się modelu gregoriańskiego, sobory odbywały się bardzo często. Reforma gregoriańska, która przyniosła rozkwit życia kościelnego na tak wielu polach, była związana z tym, że w ciągu 200 lat odbyło się aż sześć soborów. Nie bano się weryfikować podjętych wcześniej pomysłów, a jak trzeba było, to i powtarzano te same kanony, i to po kilka razy na kolejnych soborach. Chodziło o to, by wspólnota Kościoła żyła i poszukiwała, co Duch mówi do wierzących – mówi o. Gałuszka.
Świeccy wydziedziczeni?
Żeby jednak nie idealizować etapu gregoriańskiego, trzeba dodać, że jest on do pewnego stopnia odpowiedzialny… za problemy i napięcia, które obserwujemy dzisiaj, a które związane są z klerykalizacją Kościoła. By to dobrze zrozumieć, musimy najpierw cofnąć się do IV wieku. Już wtedy znany był wprawdzie podział na kleros i laos – duchownych i świeckich – ale jednak do IV wieku greckie pojęcia kleros (dziedzictwo) i kleronomoi (dziedzice) odnosiły się do wszystkich chrześcijan.
– Dopiero w IV wieku następuje bardzo mocne i wyraźne ograniczenie tego rozumienia kleros i kleronomoi – dziedzice – tylko do kleru. Wtedy następuje wyraźny podział ról – mówi o. Gałuszka. – I to jest do pewnego stopnia naturalne: wprawdzie wszyscy ochrzczeni mają udział w królewskim kapłaństwie, ale nie wszyscy z nas są kapłanami ministerialnymi i sakramentalnymi. I mimo tego wyodrębnienia się ról, świeccy i duchowni są jednak ciągle razem. To jest ten model gelazjański, który utrzymuje się do wieku XI. Owszem, w tym czasie są różne fazy – raz większy udział mają świeccy, raz duchowni; bywa, że papieży wybierali świeccy, cesarz albo lud, w innej fazie wybierają sami duchowni – ale był to jeden organizm. I to się radykalnie i trwale zmienia w wieku XI – pojawia się wielka reforma gregoriańska, która zawiera jednak jeden słaby, choć istotny punkt: obejmuje generalnie tylko kleros. Wiek XI wprowadza nam klerykalizację Kościoła. Na klerze zaczyna się opierać wszystko. Świeccy, zostawieni sami sobie, zaczęli być konsekwentnie odsuwani i wypychani z Kościoła, traktowani tylko jak ci, którzy dają środki na działalność Kościoła i co najwyżej mogą być konsumentami. Papież Bonifacy VIII (zm. w 1303 r.) poszedł nawet krok dalej i jeden ze swoich dokumentów rozpoczął słowami: „Świeccy od zawsze szkodzili Kościołowi”.
Zbyt mocne powiązanie Kościoła z tylko jedną jego częścią, duchowieństwem, niejako zepchnięcie świętości tylko na księży, wręcz angelizacja duchownych, uznanie księdza za jakąś „trzecią płeć”, ma niestety swoje konsekwencje do dzisiaj. Ludzie świeccy, mówiąc „Kościół”, nie myślą o sobie, ale o duchownych. Gdy wychodzą na jaw tak ciężkie przestępstwa księży, nawet jeśli w niektórych diecezjach to jest aż 7–10 proc. duchowieństwa, to nie myśli się o gigantycznym dobru, o dziesiątkach tysięcy tych, którzy są wierni swojemu powołaniu. Jednak od papieża Benedykta XVI mówi się już wprost o konieczności deklerykalizacji, a za Franciszka nawet o herezji klerykalizmu – kontynuuje dominikanin.
Nowe otwarcie
Można powiedzieć, że obecna reforma zaczęła się z początkiem XX wieku, ale została rozeznana i nazwana po imieniu dopiero na Soborze Watykańskim II. Historycy Kościoła podkreślają jednak, że teraz już wchodzimy w etap rewolucji. I dlatego wszystko wygląda momentami tak groźnie. Konieczność deklerykalizacji pojawia się właśnie w kontekście skandali seksualnych. Za klerykalizm, zdaniem abp. Grzegorza Rysia, odpowiedzialni są zarówno sami księża, którzy stworzyli system władzy, kontroli i wzajemnego krycia, jak i świeccy, którzy oddali duchownym odpowiedzialność za Kościół. – To, co dzieje się obecnie, to bardzo mocne wydobycie grzechu jakiejś części Kościoła, akurat pasterzy, więc boli najmocniej. Ale jest to element reformy i rewolucji, a rewolucje są z definicji gwałtowne. To jest etap gwałtowności, ale też trzeba pamiętać, że Duch Święty działa m.in. przez poryw – dodaje o. Gałuszka.
Jeśli celem ma być m.in. deklerykalizacja, to koresponduje to z tym, co parę lat temu, w czasie rekolekcji dla Benedykta XVI, mówił o. Raniero Cantalamessa. Wymienił cztery fazy ewangelizacji – od apostołów i ich następców, później mnichów, którzy rechrystianizowali Europę po okresie wędrówki ludów, przez zakony powstałe po reformie gregoriańskiej, aż po świeckich, którzy na niespotykaną dotąd w historii Kościoła skalę podjęli nową ewangelizację po Soborze Watykańskim II. To nowy rodzaj powołań, nieznany dotąd aż w takim wymiarze. I dzieje się to w czasie, gdy wiele środowisk kościelnych w Vaticanum II upatruje źródeł dzisiejszego kryzysu.
W 1969 roku młody ks. Joseph Ratzinger prorokował: „Z dzisiejszego kryzysu wyłoni się Kościół, który straci wiele. Stanie się nieliczny i będzie musiał rozpocząć na nowo, mniej więcej od początków (…). Wraz ze zmniejszeniem się liczby swoich wiernych utraci także większą część przywilejów społecznych. Rozpocznie na nowo od małych grup, od ruchów i od mniejszości, która na nowo postawi wiarę w centrum doświadczenia. Będzie Kościołem bardziej duchowym, który nie przypisze sobie mandatu politycznego, flirtując raz z lewicą, a raz z prawicą. Będzie ubogi i stanie się Kościołem ubogich”.
W 2012 roku w czasie dyskusji o posoborowym kryzysie ks. Robert Skrzypczak mówił: „Kościół zawsze wychodził z kryzysów z nową świętością. I ci święci teraz też się pojawią. Bóg nas do tego niejako przymusza przez kryzys”. A obecny przy stole wówczas jeszcze biskup pomocniczy krakowski Grzegorz Ryś podsumował: „Nie kto inny, tylko Kościół ma od Pana Boga zawierzone narzędzia do walki z kryzysem: to jest sakrament pokuty. Jezus włożył w moje ręce odpowiedź na te wszystkie grzechy. To świat jest bezradny wobec kryzysów. Ale nie Kościół”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.