– Z medycznego punktu widzenia ten wyjazd nie miał żadnego sensu. Patrząc przez pryzmat wiary, nic lepszego Łukaszowi nie mogło się przydarzyć – słowa Barbary Kopczyńskiej, lekarza medycyny paliatywnej, nie pozostawiają cienia wątpliwości. Łukasz miał zdążyć do Lourdes.
Na katowickim dworcu nastrój radosnego zamieszania, ostatnie uściski, całusy, zapewnienia o modlitwie. Za chwilę wszyscy są już w pociągu. Swoją drogą, jak to możliwe, by 307 osób ze średnią wieku mocno ponad 60 z takim optymizmem wyruszało w podróż trwającą prawie 40 godzin? Zastanawiam się, co wtedy czuł Łukasz. Czy większe były radość i nadzieja, czy ból, który od środka przeszywał niemiłosiernie? Lekarz i pielęgniarka raz po raz wędrowali w stronę jego przedziału i robili, co było w ich mocy, by pielgrzymowi ulżyć. Pan Stefan pewnie z bólem serca patrzył na syna. Przecież ma dopiero 36 lat i dwoje maleńkich dzieci: 6-letnią Madzię i 3-letnią Martynkę. Może tam, w Lourdes, zdarzy się cud, bo przecież Łukasz rozchorował się w październiku ub. roku, w miesiącu maryjnym, więc może w maryjnym maju przyjdzie uzdrowienie?
Pogoda w Lourdes
Będzie pogoda czy nie będzie? Odpowiedź na to pytanie nurtowała mnie cały czas, do ostatniego momentu na peronie, jakby od tego miał zależeć cały sens tego wyjazdu. Zabrałam swego synka, niespełna 5-letniego Maksia, więc obawiałam się, że jeśli będzie deszcz, to dziecko się przemoczy, rozchoruje. Katastrofa. Wiozę więc i kalosze, i sandały, czapkę zimową i letnie koszulki. Na pewno będzie padać, tak mówią wszystkie prognozy, będą nawet burze! To może z Maksiem to zły pomysł. No tak, ale Maksio ma 5 lat i jeszcze nie mówi. Nie ma dwóch zdań, musi jechać.
Czwartkowy poranek wita nas w Lourdes ulewą. Oberwanie chmury. Buty przemoczone, kurtki mokre. Przecież to dziecko się rozchoruje, a tu Msza za 10 minut, i to w grocie, w takiej ulewie. Może iść do domu pielgrzyma, to tylko 2 minuty stąd. Patrzę na niebo, za 5 minut Msza, deszcz o dziwo nagle przestaje padać. Pół godziny później promienie słońca muskają pielgrzymów, a grota Massabielle odbija śpiew „Ave Maria”, który niesie się daleko, daleko. Słońce świeci już do końca naszej pielgrzymki.
Dlaczego moje dziecko?
Czy to pytanie podczas tej Mszy zadawał sobie tata Łukasza? Jego dziecko coraz bardziej cierpi. Pielęgniarka Danusia, która towarzyszy Łukaszowi, nie znajduje słów pocieszenia. – Nigdy w pracy zawodowej nie miałam do czynienia z osobami tak ciężko chorymi, a tak młodymi. Dziś żałuję, że nie potrafiłam Łukasza pocieszyć – powie dużo później. Na razie ona i jej podopieczny nie opuszczają pokoju.
Bp Marek Szkudło z Katowic podczas tej słonecznej Mszy przywoła postać kobiety, która nie zadaje pytania: dlaczego moje dziecko? Bo jeśli nie moje, to czyje, koleżanki, sąsiadki? – mówi pani Teresa, autorka tych słów. Nie kłóci się z Bogiem, bo pamięta, że wtedy, gdy jej córka Dominika umierała, prosiła Pana Boga, by jej nie odbierał dziecka, by ją zostawił, w jakimkolwiek stanie miałaby przeżyć. W Lourdes dziękuje za dar życia i każdy dzień, który dany jest im, matce i córce, przeżyć razem.
– Musicie iść do wagonu 104 i zobaczyć, jak matka i ojciec z oddaniem poświęcili się swojemu dziecku – słyszymy. Skoro ojciec Andrzej, kamilianin, każe, to idę. 28-letni Łukasz z czterokończynowym porażeniem mózgowym potrzebuje stałej opieki, oddania rodziców Celiny i Bogdana. To miało być podwójne życie. Bogdan urodził się z ciąży bliźniaczej, ale brata ma w niebie. Brak dokładnej diagnozy w ciąży skutkował „niezauważeniem”, że mama pod sercem nosi dwoje dzieci. W czasie narodzin Łukasza lekarze byli zdziwieni, że ktoś jeszcze jest w środku. Niestety, drugie dziecko nie żyło, i to od jakiegoś czasu. Wystarczająco długo, by zainfekować Łukasza.
Co stanie się z Łukaszem, kiedy rodzicom już nie starczy sił, by dorosłego mężczyznę pielęgnować? Kto im wówczas pomoże? Zastanawiali się w Ostrej Bramie, w La Salette, w Medjugorju i w Lourdes. – A może Maryja pomoże? Przecież jest mamą i nie zostawia nikogo w potrzebie – mówił bp Szkudło.
A cuda się zdarzają
Śladami św. Bernadetty przemierzamy Lourdes. Na pierwszy ogień idą trzy grupy. – Maks nie da rady – mówi mój mąż. – Trasa długa, z górki i pod górkę – uprzedza ks. Wojciech Bartoszek. Niektóre osoby starsze wracają. – Może wrócisz z Maksiem do domu... – zastanawiam się, ale w głębi duszy chcę, by syn szedł. Młyn Boly – miejsce narodzin świętej, Le Cachot (Loch) – miejsce zamieszkania rodziny Soubirous w czasie pierwszych objawień Bernadetty, dom rodziny Soubirous... Idziemy, słuchamy barwnej opowieści przewodniczki.
Nagle podchodzi do nas franciszkanin konwentualny, ojciec Roman, który proponuje odwiedzenie pobliskiego muzeum. Nie ma go na trasie naszego zwiedzania, ale ojciec nie odpuszcza, chce udzielić nam błogosławieństwa relikwiami św. Maksymiliana Kolbego. – Nie dziwcie się, że w Lourdes jest to muzeum, przecież Maksymilianowi w młodości ukazała się Maryja, kiedy proponowała mu korony: białą lub czerwoną, czystość lub męczeństwo, a on wziął obie – ojciec Roman przypomina historię i udziela błogosławieństwa. A ja myślę, że to mały cud, bo oto niespodziewanie nad głową naszego Maksymiliana widzę relikwie świętego patrona. Tego nie było w planie pielgrzymki.
Zdążył do Lourdes
W końcu się udało. Po pierwszych pracowitych dniach docieram na procesję światła. Dochodzi 21.00. Wokół zapalają się świece, setki świec. Spotykam pielęgniarkę Anię. To właśnie wtedy pierwszy raz słyszę o Łukaszu. – Dziś nie ma go na procesji światła, ale wczoraj udało nam się go tutaj przywieźć. Bardzo się cieszył – oczy Ani zachodzą łzami. Będzie się modliła o cud uzdrowienia. Mama Ani przed dwoma laty też tutaj była i wymodliła zdrowie, to może Łukasz również – Jakie ma szanse? – pytam, choć nie lubię tego pytania. – Boję się, że to ostatnia podróż Łukasza – Ania zawiesza głos.
Dzień wcześniej po procesji światła zawiozły Łukasza do groty. – Chwyciłam krople wody, które spływają po skale, i gdy obróciłam się do Łukasza, on już wyciągał rękę i czekał na tę cudowną wodę – opowiada pielęgniarka. Jeszcze raz Ania widziała, jak Łukasz wyciąga ręce, gdy przyjmował sakrament namaszczenia chorych. Nie kryła łez.
Łukasz nie wraca pociągiem, ze względu na stan zdrowia odlatuje samolotem. Żegnający go księża dziękują mu za to, że był, że dał świadectwo wiary. Łukasz z pokorą dziękuje księżom: – To ja zyskałem – mówi.
Czy gdyby doktor Barbara Kopczyńska wiedziała, że trud podróżowania dla Łukasza i ból będą aż tak wielkie, odmówiłaby mu miejsca w pociągu? – Chyba nie miałabym odwagi – mówi.
Łukasz odszedł w miesiącu maryjnym. Ani tata Stefan, ani mama Łucja, ani żona Kasia nie wyprosili cudu. – To był wymodlony mąż – Kasia pielgrzymowała do Częstochowy, do Piekar, na Górę św. Anny i prosiła o dobrego męża. Dostała, dobrego dla wszystkich, oddanego rodzinie, kochającego. Głos się łamie... Ostatnie dwie doby ból, który odczuwał Łukasz, był niemalże namacalny. Różańcem Kasia błagała o oddalenie cierpienia. Odeszło razem z Łukaszem. Czy Maryja przytuliła go tuż przed śmiercią? Bo gdy odchodził, na jego twarzy był spokój, delikatny uśmiech. Kasia wie, że tak wygląda cud dobrej śmierci...
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
W ramach kampanii w dniach 18-24 listopada br. zaplanowano ok. 300 wydarzeń.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.