Róża Stiller odsiedziała trzy miesiące w więzieniu za to, że pokazała koleżance ze szpitala obrazek z Matką Boską Fatimską.
Milicjant, który prowadził mnie na sąd, powiedział, że jakby Stalin żył, to byłaby za to kara śmierci. I wtedy mnie cały strach opuścił. Jak zobaczyłam na sali sądowej ludzi z Kujakowic, to się do nich uśmiechałam, kiwałam im. Strażnik mnie szturchał, że mam być cicho. Ale ja byłam cała radosna. Choć nie wiedziałam, jaki będzie wyrok – opowiada Róża Stiller.
Pół wieku temu młoda kobieta z Kujakowic Dolnych k. Kluczborka została uwięziona pod zarzutem, że zapisywała ludzi do grupy Różańca fatimskiego. Dla tych, którzy nie pamiętają czasów komunistycznych, może brzmieć to co najmniej zadziwiająco. Oto historia Róży Stiller, dziś 87-letniej pani o drobnej posturze, uważnie patrzących oczach i gładko zaczesanych do tyłu włosach. Do dziś wiele szczegółów i słów z okresu aresztowania, uwięzienia, procesu i w końcu uwolnienia pozostało mocno w jej pamięci.
No i my się modlili
Rzecz w tym, że w treści objawień fatimskich pojawiało się wezwanie do modlitwy za Rosję o jej nawrócenie. Niecałe pół roku po pierwszych objawieniach w Fatimie wybuchła rewolucja październikowa, komunizm zaczynał swoje panowanie. Różaniec fatimski i sama nazwa Fatima działały na komunistów jak płachta na byka.
– Wy się modlicie, żeby nas, komunistów, szlag trafił! – zarzucał jeden ze śledczych Róży Stiller. – A my się przecież modlili o nawrócenie, a nie żeby ich szlag trafił – wspomina pani Róża i dodaje, że skoro komuniści w Boga nie wierzyli, to przecież modlitwa nie miała dla nich żadnej wartości, nie mogła niczego zmienić, nie mieli się czego bać.
W 1963 r. Róża Stiller pracowała w księgowości szpitala w Kluczborku. – Moja siostra, która mieszkała w Niemczech, bo pracowała tam jeszcze przed wojną, posłała mi obrazek z Matką Boską Fatimską, na którym było napisane po niemiecku „Różaniec fatimski o nawrócenie Rosji”. To było takie stowarzyszenie, do którego można się było zapisywać. Pokazałam ten obrazek jednej pielęgniarce. Ona opowiadała o tym ludziom w szpitalu i zaczęli zgłaszać się chętni, żeby zapisać się do tego stowarzyszenia. Zapytałam moją siostrę, czy to jest możliwe, a ona się chętnie zgodziła. Pielęgniarka przyniosła mi listę tych ludzi, ja ją posłałam siostrze. No i my się modlili – wspomina Róża Stiller.
Po pół roku siostra przesłała pani Róży obrazki i medaliki dla członków stowarzyszenia. Znajoma pielęgniarka rozdała je tym, którzy się zapisali i niedługo po tym została wezwana na milicję. – A potem przyjechali takie dwa panoczki prosto do mnie, do biura. Wzięli mnie do auta i zawieźli do domu. Przekopali cało chałupa, przeszukiwali, ale nic nie znaleźli, bo ja nie miałam tajnych rzeczy – opowiada R. Stiller. Jednak mimo to za miesiąc została wezwana na milicję.
– Prokurator był bardzo, bardzo grzeczny, spisał moje zeznania, ale na koniec ze smutkiem powiedział, że musi mnie zatrzymać. I już mnie nie puścili do dom – wspomina.
Cela
Najpierw pani Róża trafiła do aresztu milicyjnego, a potem do więzienia w Brzegu. – Jak mnie wieźli, to milicjant, który mnie prowadził do tego auta z kratkami, powiedział po cichu: „prokurator mówił, że to, co na tych obrazkach jest napisane, to jest wszystko prawda”. Milicjanci byli bardzo dobrzy, tylko ci tajniacy byli źli, paskudnie odzywali się do mnie, przezywali, grozili – mówi Róża Stiller.
Zanim 28 października 1963 r. trafiła do celi więziennej, wiedziała, że nie powinna wiele opowiadać współtowarzyszkom niedoli. Prokurator ostrzegł, że w celi będzie szpicelka. – Kapnęłam się. Bo jedna chciała ode mnie wyciągnąć wiele rzeczy, opowiadała o tym, że w Kluczborku zamknęli ludzi za Różaniec, a to akurat była nieprawda – mówi.
Warunki życia w celi były bardzo ciężkie. Cztery łóżka, dwa piętrowe. Tylko zimna woda, ubikacja bez zasłony, suchy chleb. Paczki żywnościowe od rodziny można było dostać raz na dwa miesiące. Wiadro wody raz w tygodniu na zrobienie prania przez wszystkie więźniarki. Widzenia z rodziną przed procesem nie miała żadnego.
– Było strasznie ciężko. Ale my to na wesoło brali. Raz my płakali, raz się modlili, nieraz grali w byle co. Taka była gra „Człowieku, nie irytuj się”. A co było robić? Towarzystwo w celi było fajne – wspomina po latach Róża Stiller.
Sąd
Parafianie z Kujakowic, a także z Kluczborka modlili się za uwięzioną Różę. Wielu przyjechało na rozprawę, żeby wesprzeć ją w czasie procesu. Rozprawa odbyła się 5 lutego 1964 roku. – Adwokata nie chciałam mieć, bo my biedni po tej wojnie byli. Ojciec już nie żył, mama miała prawie 80 lat, dwóch braci zginęło na wojnie. Nie chciałam, żeby rodzina płaciła. Ale i tak wystarali się, i on się ze mną spotkał na pięć minut przed rozprawą. Świadkowie opowiadali sądowi jak było: że sami się zapisywali do stowarzyszenia. A ja się nie bałam. Jak sąd ogłosił, że jestem niewinna, to ci ubowcy byli tacy źli, ach, jakie mieli twarze! A ja się cieszyłam. I wszyscy się cieszyli. Wielu ludzi, którzy byli na tej sali sądowej, nawet nie znałam. Ale radość wszystkich była ogromna – opowiada pani Róża.
Na „czeski bilet”
Róża jest najmłodsza z ośmiorga rodzeństwa Stillerów. To była muzykalna rodzina. Już przed wojną mieli w domu pianino.
– My mieli w domu orkiestra! – opowiada. Mając 4 latka, już umiała czytać.– Pon Bóczek mi zawsze pomógł, prowadzi mnie od małego. Jo miała takie szczęście w życiu. Robota mnie zawsze znajdowała i dobrze mi szła – mówi, patrząc wstecz na przeżyte lata. Zaskakuje wdzięcznymi wspomnieniami o dobrych milicjantach i prokuratorze z czasu uwięzienia i procesu. W pogodnym przeżywaniu szykan widzi szczególną opiekę Boga i Maryi.
– Jo się modliła. Codziennie na Mszy, Różaniec, no tak było. I ludzie się wtedy za mnie modlili, dużo ludzi – mówi. Nie tylko wówczas odczuła Bożą pomoc. Wiele razy w życiu.
Najbardziej dramatyczne chwile przeżyła, kiedy z rodziną uciekali przed nadchodzącą armią radziecką. – Miesiąc my się błąkali w Czechach, po tych dworcach, peronach. Był głód, zmęczenie, człowiek był taki kaput, że nawet modlić się nie miał siły. Aż jedna kobieta nam powiedziała: módlcie się, bo będzie z wami źle. No i my się zaczli modlić durch i durch. W jednej z czeskich wiosek my dostali od sołtysa taki świstek z pieczątką, że wracamy do domu.
A jak my byli już w Polsce, to my się bali łapanki na dworcach. Bo Niemców wywozili do obozów albo do Rosji. Jeden kolejarz powiedział: „Z wami będzie źle”. Ale na dworcu w Tarnowskich Górach my pokazali ta kartka od tego sołtysa i nas do pociągu przepuścili, choć my nie mieli biletu. I tak my szczęśliwie do domu dojechali. To była opieka boska nad nami – wspomina Róża Stiller.
No i żyjemy jeszcze
Po procesie i uwolnieniu Róża Stiller zaczęła pracę w urzędzie gminy. Ale w końcu już tam nie mogła wytrzymać. Ponieważ wcześniej jeździła na rekolekcje do raciborskiej „Annuntiaty”, klasztoru misyjnych służebnic Ducha Świętego, zapytała przełożoną, czy jakaś praca by się dla niej nie znalazła. Znalazła się. W 1971 r. przeprowadziła się do raciborskiego klasztoru, gdzie mieszka do dziś w niewielkim pokoiku. Na początku zajmowała się pracami domowymi w klasztorze, potem z s. Alojzą dbały o zaopatrzenie.
– Trza było w kolejkach stać, samochodu nie było, to my wielu ludzi spotykali. Szybko poznałam mieszkańców Raciborza – wspomina pani Róża. A potem przeszła do pracy w produkcji komunikantów, z której raciborski klasztor jest szeroko znany. I tam pomaga do dziś.
– No i żyjemy jakoś jeszcze – uśmiecha się na koniec. Jej siostra mieszkająca w Niemczech, Gertrud Dunz, ma 100 lat i też żyje. – Bez kryki do kościoła chodzi i fajnie jeszcze pisze – mówi pani Róża.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.