Mają po kilka lat. Bose, w podartych ubraniach, przeszukują śmietniki. Wyławiają, co się da, by sprzedać. I walczą ze szczurami o jedzenie.
„Kiedy coś takiego zobaczysz, nie możesz wrócić do domu i żyć spokojnie” – mówił Christian des Pallières. Razem z żoną Marie-France uratował w Kambodży ponad 10 tys. małych śmieciarzy.
24 września francuskie i kambodżańskie media obiegła wieść o śmierci Christiana des Pallières a. „Odszedł anioł z Phnom Penh” – pisał „Le Figaro”. „Nasz Papi już w niebie” – napisały dzieci, tzw. gałganiarze, z przedmieść stolicy Kambodży. Miasto musiało stanąć, kiedy wieziono otwartą trumnę z obsypanym kwiatami ciałem Christiana. Francuza żegnały nawet władze Kambodży.
Jego życie to jedna z tych historii, które pozostawiają człowieka bez słów. On i ona, Christian i Marie-France, byli tzw. kultowym małżeństwem we Francji. Objechali dwukrotnie kulę ziemską z przyczepą kampingową i czwórką dzieci. W czasie jednej z wypraw, w Afganistanie, adoptowali piąte dziecko. Ich dziennik z podróży pt. „Quatre enfant et un rêve” (Czwórka dzieci i marzenie) sprzedał się nad Sekwaną w 300 tys. egzemplarzy. „Sympatyczni szaleńcy, którzy zmienią twoje życie” – pisano o małżeństwie des Pallières.
Jedyną motywacją ich półtorarocznej tułaczki po krajach Azji, Afryki i Ameryki było „zacieśnianie więzi rodzinnych”, „pokazanie dzieciom, że istnieje coś więcej niż ich wygodny paryski zakątek” oraz „danie świadectwa o Chrystusie innym rodzinom świata”. Małżonkowie zostawili dobrą pracę (on był dyrektorem znanego przedsiębiorstwa), sprzedali dom i wyruszyli w drogę. Nie przeczuwali, że za kilkanaście lat wyruszą znowu. By wyciągnąć z piekła na ziemi aż 10 tys. dzieci! I że na wysypisku śmieci, na drugim krańcu świata, zbudują miasto nadziei.
A wszystko zaczęło się od kilku słów, powiedzianych prosto z serca Bogu.
To się nigdy nie skończy
– Był wiosenny wieczór 1995 roku. Następnego dnia miałem iść na emeryturę, choć jako szefowi IBM w Paryżu zaproponowano mi dalszą fantastycznie płatną pracę – opowiadał Christian. – Uklękliśmy z Marie i powiedzieliśmy Bogu: „Jesteśmy do Twojej dyspozycji”. Rankiem następnego dnia w ich domu zadzwonił telefon. „Hallo, Christian, potrzebujemy wsparcia w misji humanitarnej w Phnom Penh w Kambodży. Trzeba poobserwować, porobić notatki. Pojedziecie?” Pojechali.
Christian relacjonował tę opowieść dziesiątki razy: – Wywieźli nas za miasto, na Stung Meanchey, mniej więcej o piątej rano – wtedy jeszcze upał nie daje się we znaki. Rozmawialiśmy z ludźmi ze szmacianych baraków. Nagle poczułem, jak ktoś chwyta mnie za rękę. „Pokażę ci, gdzie pracujemy” – powiedziała mała czarnooka dziewczynka. Z początku nieufnie, ale poszedłem za nią. Na wzgórzu wyłoniło się przed nami morze śmieci. Aż po horyzont, ciemne, grząskie i cuchnące wysypiska. A w nich, jak mrówki, dzieci. Brudne, bose, przeszukiwały sterty zgniłych odpadków jedzenia, zbierały puszki, plastiki. „Niektóre da się sprzedać. Będzie za to pół dolara, rodzice kupią ryż i zjedzą” – tłumaczyła mi dziewczynka. „Najgorsze zaczyna się po 9 rano – podszedł do mnie jakiś chłopczyk. – Wtedy słońce pali. Tu nie ma czego się napić, ani gdzie schować. To jest nasze życie. Nigdy się nie skończy”. Podbiegła do mnie żona. Z trudem łapaliśmy powietrze – wszędzie unosił się nieznośny fetor.
Małżonkowie byli wstrząśnięci widokiem: cztero-, pięcio- i najwyżej ośmiolatki walczą ze szczurami o coś świeżego. Łapczywie wkładają zdobycze do buzi. Christian: – Staliśmy jak sparaliżowani. Dzieci były wszędzie. Dziesiątki, setki małych dzieci. Spojrzeliśmy na siebie – coś trzeba zrobić. Już, teraz!
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.