Ks. Piotr Lewandowski, misjonarz, mówi o Boliwii, wewnętrznym zmaganiu i potrzebie głoszenia Boga bliskiego człowiekowi.
Klaudia Cwołek: Kiedy Ksiądz pomyślał o wyjeździe na misje?
Ks. Piotr Lewandowski: Na rozmowie przed święceniami diakonatu, jak tylko wszedłem, bp Jan Wieczorek zapytał mnie, czy pojadę na misje. Myślałem, że żartuje, ale potem dotarło do mnie, że biskup żartownisiem nie jest, i chyba już wtedy coś we mnie zasiał. Ta myśl gdzieś mi się zagubiła, a wróciła i dojrzewała, gdy byłem wikarym w Bytomiu. Później miałem wypadek, podczas którego dość poważnie roztrzaskałem samochód, a sam wyszedłem z niego cało. Popatrzyłem w niebo i powiedziałem: „Dobra, wygrałeś!”. Zrozumiałem, że Pan Bóg daje mi kolejną szansę. W głowie zaczęło mi kołatać zdanie, które kiedyś usłyszałem, że będę albo świętym, albo nikim. Postanowiłem powalczyć i wtedy stara myśl odżyła na nowo. Poszedłem do biskupa Jana Kopca, żeby zapytać, czy zgodzi się na wyjazd na misje. Zgodził się zaskakująco łatwo. Akurat wtedy wrócił z Boliwii, gdzie widział, jak pracują nasi księża. Lepiej niż ja wiedział, o czym rozmawiamy.
Miał Ksiądz to powołanie wypisane na twarzy, jakieś szczególne predyspozycje do tej pracy, że tak gładko poszło?
Z twarzy to nawet nie wyglądam na księdza. Jak szedłem do biskupa, myślałem sobie: zobaczymy, co powie. Jeżeli się nie zgodzi, to znaczy, że sam to sobie wymyśliłem, a jeżeli się zgodzi, to znaczy, że jednak Pan Bóg mi to podsunął.
Czy wcześniej myślał Ksiądz o konkretnym kierunku misyjnym?
Tak, to była Ameryka Południowa, na zasadzie, że bliższa koszula ciału. Dwóch księży z naszej diecezji już tam pracuje, są jeszcze chłopaki z diecezji opolskiej, z którymi też się znamy, więc zawsze to raźniej. Od podstaw musiałem uczyć się hiszpańskiego, ale ten język mi się spodobał. Sądzę, że to jest dobry kierunek.
Decyzja zapadła i co było dalej?
Pomyślałem, że będzie dobrze. Byłem już wtedy w kontakcie z ks. Szymonem Zurkiem, który wiele opowiadał mi o pracy w Boliwii. Zresztą wcześniej, w Bytomiu, uczestniczyłem w jego posłaniu misyjnym. Na uroczystości był bp Stanisław Dowlaszewicz z Santa Cruz w Boliwii i opowiadał, jak tam jest, że to wielki teren i nie ma komu pracować. Wtedy też zapaliła mi się lampka… W zeszłym roku rozpocząłem dziewięciomiesięczne przygotowanie w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie, w grupie księży, sióstr i świeckich z całego kraju. Ponieważ mieszkaliśmy w jednym domu, były to już takie pierwsze misje, bo okazało się, że pomysły mamy różne i różnie postrzegamy rzeczywistość. Wiadomo, gdzie dwóch Polaków, tam pięć różnych poglądów. Dlatego nieraz musieliśmy wspólnie usiąść i pogadać, żeby dojść do porozumienia. Ale to naprawdę był niesamowity czas. Zrodziły się tam nowe znajomości i przyjaźnie z ludźmi, z którymi chce się pracować i przed nimi otwierać. Czuć tam ducha misyjnego.
Już na pierwszym spotkaniu ksiądz dyrektor poinformował, że jest taki zwyczaj, że wszyscy mówią sobie na „ty”, i spróbujemy stworzyć rzeczywistą wspólnotę. To jest coś, co w kontekście misji mocno się przewija, bo misjonarz nie może być sam. Musi mieć u kogo się wyspowiadać i z kim pogadać o problemach, tęsknotach, różnych rzeczach, które w głowie się rodzą. Przedsmak tego mieliśmy w Centrum Formacji Misyjnej i za to jestem wdzięczny.
Czy ten czas spędzony w Warszawie był podobny do seminarium?
Nie, nie… To jest coś zupełnie innego. W Centrum Formacji Misyjnej wszyscy jesteśmy na jednym poziomie, tam nie ma przełożonych i podwładnych. Ksiądz dyrektor powiedział nam, że jesteśmy tu na zasadzie partnerskiej i to nam powinno zależeć, żeby jak najwięcej skorzystać: nauczyć się języka, przejść formację, przed Panem Bogiem swoje przegadać, przepłakać, przesiedzieć. I miał rację. To jest postawienie na odpowiedzialność tych, którzy się formują. O ile klerycy różnie kombinują (a sam byłem klerykiem, więc pamiętam, jak było z gorliwością), to w Centrum w interesie tych, którzy przygotowują się na misje, jest, by ten czas dobrze wykorzystać.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).