– Mamo, żeś Ty wysłuchała modlitwy mojej matki, to ja do końca swoich dni będę pomagać innym ludziom. I pomagam – mówi pan Ryszard.
Jeden z ośrodków wypoczynkowych w Pasymiu. Tu odpoczywa pan Ryszard. Lubi tę ciszę, bliskość przyrody. Można wówczas jeszcze raz przemyśleć pewne sprawy, czasem spojrzeć wstecz, do czasów, kiedy jako bezdomny „mieszkał” na Dworcu Głównym w Warszawie, wielokrotnie ocierając się o śmierć, nieprzytomny od alkoholu, zniszczony, oszukany przez samego siebie.
– Jak mi się udało? To nie moja zasługa. Święcie w to wierzę. To wymodliła moja mama. Mimo że ledwo chodziła o lasce, pomagała jeszcze ludziom. Należała do Trzeciego Zakonu Franciszkańskiego. W dniu swojej śmierci – pamiętam, byłem tam wtedy – poszła rano, podpierając się laską, do kościoła. Kiedy się z nią spotkałem, powiedziała: „Synu, dziś byłam u Komunii, żebyś ty szybko wrócił do zdrowia”. Nie powiedziała: „żebyś nie pił”. Nie chciała mnie zapewne urazić. Moja matka... Dwie godziny później nie żyła – opowiada pan Ryszard.
Każdy chciał się ze mną napić
Historia życia pana Ryszarda jest pełna upadków, niemożności, ale i niezwykłej miłości Boga, który zawsze z nim był. – Lubię tę historię, kiedy człowiek idzie z Jezusem po plaży, szum morza, spokój i cisza. Idąc, pozostawiają obaj ślady, stopy odciśnięte w piasku, jedna przy drugiej. Nagle zrywa się sztorm, wokół pełno niebezpieczeństw. I wówczas człowiek ogląda się do tyłu i widzi ślady tylko jednego człowieka. Kiedy sztorm ustępuje, zwraca się z wyrzutem do Jezusa: „Dlaczego mnie opuściłeś?”. A Jezus odpowiada: „Nie opuściłem cię. Kiedy był sztorm, niosłem cię na swoich ramionach”. I tak było u mnie – opowiada. Na chwilę milknie.
– Dlaczego w ogóle zacząłem pić? Nikt nie nauczył mnie, jak radzić sobie z emocjami. Jak przeżywać smutek, radość, jak być sobą. Zawsze nosiłem maskę, bo się bałem, że ktoś odkryje prawdę o mnie. Wówczas zostanę odrzucony, wyśmieją mnie, nie daj Boże ktoś wykorzysta moją słabość – mówi. Był 1956 r. Po zakończonej nauce dostał nakaz pracy. Jako kierownik miał pod sobą 120 pracowników. To była dla niego tragedia. – W szkole prymus, a tu trzeba nawiązać z ludźmi kontakty. Byłem bardzo nieśmiały – wyjaśnia. Wraca do młodszych lat. Kiedy był dzieckiem, wraz z rodzicami przeprowadzili się na Kaszuby. Rówieśnicy go nie akceptowali. Mówił czystą polszczyzną, a oni po kaszubsku. Potem czas okupacji. Praca u Niemców na gospodarstwie. Tam również był traktowany jako gorszy. – Pamiętam, siedziałem w stodole i płakałem. Zauważył to parobek, Polak. Zbił mnie. „Ty nigdy w życiu nie płacz, bo Niemiec będzie się z tego cieszyć”. Blokowałem więc i swoje emocje – wspomina.
Tak ukształtowany podjął pracę i odkrył „wspaniałą” rzecz, że przy kieliszku potrafi być odważny, podejmować decyzje, za które nieraz był chwalony. – Pracowałem w miejscowości, gdzie wszyscy mnie znali. Każdy chciał się z kierownikiem napić. Wychodziłem po zakupy, wracałem pijany. Wyszedłem coś załatwić, wracałem pijany. Żona próbowała ratować nasze małżeństwo. Przeprowadziliśmy się. Praca w biurze projektów. Pierwsza wypłata i wpisowe. Wróciłem pijany. Coraz częściej zmieniałem pracę. Nic z tego. Alkohol panował nade mną. Później rozwód i myśl: „Nareszcie jestem człowiekiem wolnym”. Prawda okazała się inna. Szybko się stoczyłem – wspomina.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.