O wolontariacie, budowaniu relacji z uczniami i pracy jako powołaniu z „Bohaterem katechezy” dr Edytą Bem rozmawia Anna Kwaśnicka.
Anna Kwaśnicka: Uczniowie mówią o Pani jako o katechecie z powołania. Czy tak postrzega Pani swoją pracę?
Edyta Bem: Na początku nie traktowałam tego jako powołania. Podjęcie studiów teologicznych było dla mnie czymś troszkę narzuconym. Po maturze myślałam o fizyce, matematyce, a proboszcz zaproponował mi studia teologiczne w Opolu. Nie do końca sobie dowierzając, pomyślałam, że spróbuję. Ale gdy rozpoczynałam pracę w Centrum Kształcenia Zawodowego i Ustawicznego, w szkole, której jestem absolwentką, miałam poczucie, że to powołanie. Czuję, że nie mogę zamknąć swojej aktywności do 45 minut lekcji. Młodzież potrzebuje mojego czasu. Oni spotykają się z problemami, które dorosłym mogą się wydawać błahostką, a dla nich są ogromną trudnością do pokonania. Dlatego nieraz trzeba zostać po lekcjach, rozmawiać, pewne sprawy próbować wyjaśnić. To bardzo często problemy związane z wiarą i osobistymi przeżyciami.
Jak budować relacje z uczniami? Kiedy przychodzą do szkoły pierwszacy, są przestraszeni?
Nie są przestraszeni. Przychodzą po gimnazjach z różnym doświadczeniem z lekcji religii. Czasami takie rzeczy opowiadają, że ja sama nie jestem pewna, czy mówią prawdę, czy zmyślają. Ale zawsze powtarzam im, że czas gimnazjum się skończył, że zaczynamy od nowa, a jeśli ktoś chce obrażać Kościół, chce obrażać księży, katechetów, to nie u mnie na lekcji. W tym roku szkolnym I klasa technikum, w której większością są chłopcy, przyszła na pierwszą lekcję i od razu 80 proc. uczniów oświadczyło, że się wypisuje. Powiedziałam: „twój wybór, ale decyzję podpisują rodzice, a nie ty”. Zaczęliśmy normalną lekcję, opowiedziałam, co będzie obowiązywało, czego wymagam. Emocje powoli schodziły. Efekt jest taki, że na religię chodzi 100 procent. Niemniej pierwsze lekcje były walką, w której wylewali żale na to, co było wcześniej na katechezie i w czasie przygotowania do bierzmowania.
To znaczy, że przychodzą do Pani z żalami na Kościół?
Bardzo często, szczególnie klasy pierwsze. Opowiadają, że ten ksiądz to zrobił, ta katechetka tamto. Tak się zaczyna, personalnie, o konkretnej osobie. My w ich wieku byśmy sobie w ogóle nie pozwolili na coś takiego, a oni nie boją się używać nazwisk. Staram się to wszystko jakoś załagodzić. W 11 klasach, w których uczę, na religię nie chodzi zaledwie kilkanaście osób. A wracając do budowania relacji, to jest to proces, który trwa. W pierwszych klasach na wiele rzeczy sobie nie pozwolę, ale pojedyncze osoby już wtedy staram się włączać we wspólne inicjatywy, np. przygotowanie Drogi Krzyżowej. Oczywiście to nie tylko moje inicjatywy. W naszej szkole bardzo dobrze układa się współpraca z dyrekcją i innymi przychylnymi mi nauczycielami, a w parafii – z księdzem proboszczem. Sama nic bym nie zdziałała. Jestem wdzięczna zarówno dyrekcji szkoły, jak i księdzu proboszczowi parafii św. Wawrzyńca, że dzięki ich wsparciu i pomocy mogę rozwijać swoją wizję życia dla człowieka, a nie obok niego.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.
To doroczna tradycja rzymskich oratoriów, zapoczątkowana przez św. Pawła VI w 1969 r.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).