Familijne kino biblijne – chyba to właśnie określenie najlepiej pasuje do nakręconego w 1995 roku filmu Jeana Delannoya.
Jego powstanie zawdzięczamy w pewnym stopniu Janowi Pawłowi II. Jak pisał ks. Marek Lis w leksykonie „100 filmów biblijnych”, to właśnie od polskiego papieża reżyser „miał usłyszeć, że brakuje filmu o Marii”.
Zainspirowany papieskimi słowami twórca postanowił więc go nakręcić. Zrobił to zaś w bardzo ciekawej konwencji – powstał bowiem film wyjątkowo ciepły, krzepiący, niemalże kojący.
Niemal wszyscy ekranowi bohaterowie są tu przepełnieni dobrem. Oczywiście wyjątkami będą Herod, czy Piłat, ale cała reszta obsady gra w sposób nieprawdopodobnie serdeczny.
Sztuczny? Poniekąd tak. Ale bez obaw. Nie jest to żadna musicalowa, starohollywoodzka, kiczowata idylla. To raczej przemyślana decyzja Delannoya, by pokazać nam, że możemy i powinniśmy stać się lepszymi ludźmi, a dzięki obecności Maryi i Chrystusa w naszym życiu staje się to możliwe.
Już pierwsza scena wprowadza widzów w specyficzną konwencję filmu: Maryja idzie jedną z uliczek Nazaretu. Wszyscy witają ją z uśmiechem na twarzy, kupcy zachwalają swe produkty, jakiś dzieciak jadący na osiołku wystawia dłoń, by przybiła mu piątkę. Maryja, a to zażartuje z kowalem, a to poplotkuje z kobietami przy studni, a to podzieli się jedzeniem z niewidomą…
Jest więc miło, spokojnie i harmonijnie. I tak już właściwie pozostanie do końca tego filmu. Nastroju świątecznej pogodności nie jest tu w stanie nic zakłócić.
Ciekawym zabiegiem jest też wykorzystanie głosu narratora. W wielu sekwencjach, zamiast dialogów, słyszymy po prostu głos z offu tłumaczący nam co się niedawno przytrafiło oglądanym na ekranie bohaterom, dokąd zmierzają, gdzie akurat się znaleźli itd.
Okazuje się, że ten prosty, filmowy chwyt, świetnie się w kinie biblijnym sprawdza, a jeśli już bohaterowie (przede wszystkim Jezus) przemawiają, to tylko po to, by wygłosić słowa najważniejsze i prawdy najświętsze: o tym byśmy się wzajemnie miłowali; że nikt z nas nie jest bez grzechu…
„Maria z Nazaretu” jest też filmem wyjątkowo spójnym. Nie ma tutaj dłużyzn, przestojów, scen zbędnych. Zdarzenia następują po sobie w sposób logiczny, nieśpieszny i bardzo harmonijny. Jak widać nawet w montażu udało się twórcom osiągnąć ów specyficzny „efekt”, czy też styl, który tak bardzo chcieli ukazać i – co ważniejsze - przekazać widzom. Ten film po prostu emanuje dobrem, ciepłem i łagodnością.
***
Tekst z cyklu ABC filmu biblijnego
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.