Dopiero na sądzie ostatecznym zobaczymy, że w nie zawsze ładnie pachnących nieszczęśnikach jednak ukrywał się Chrystus. Czy niektórzy widzą to już dzisiaj?
Wchodzącego do schroniska dla bezdomnych w Bielicach wita zawieszona nad drzwiami pokoju na wprost wejścia tablica z epigramatem Seneki: „Res sacra miser”. Rzucają się w oczy także potężne, dobudowane drewniane podpory stropu trzykondygnacyjnego starego budynku dworskiego. Pod ścianami lub przy stole siedzi kilku mieszkańców, raczej milczących. „Res sacra miser” – ubogi (lub nieszczęśliwy) jest rzeczą świętą.
W 5-osobowym pokoju witającym wchodzącego łacińską mądrością mieszka brat Jerzy Adam Marszałkowicz. Powszechnie, z szacunku, z uznania duchowej roli tytułowany księdzem i noszący sutannę. Inicjator pierwszego w Polsce schroniska dla bezdomnych (Wrocław, ul. Lotnicza) i Towarzystwa Przyjaciół im. św. Brata Alberta. Postać legendarna. Ma 83 lata, w Bielicach zamieszkał w roku 1988.
Raz przyszedł taki żebrak
Nie sposób pisać o schronisku, Towarzystwie Przyjaciół czy o bezdomnych, nie zaczynając od brata Jerzego. Do miłosierdzia wychowała go mama. Nigdy nie odmawiała pożywienia licznym żebrakom, którzy ciągnęli kamienistą drogą wiodącą od Krakowa aż do Lwowa przez rodzinne, podtarnowskie Zgłobice. – Raz przyszedł pewien biedak, dostał mleko i chleb. Na drugi dzień okazało się, że wszedł do stodoły koło naszego domu i umarł. To było dla mnie bardzo tragiczne przeżycie – wspomina brat Jerzy. Potem studiował anglistykę, wstąpił do seminarium wrocławskiego, gdzie przyjął niższe święcenia (stąd sutanna). Święceń kapłańskich nie otrzymał, ale pracował w seminarium. Nie zapomniał nauki wyciągniętej z rodzinnego domu, wzmocniła ją lektura życiorysu brata Alberta Chmielowskiego.
– Starałem się pomagać tym nędzarzom bezdomnym, którzy przychodzili do seminarium, gdzie ja na furcie pracowałem i byłem bibliotekarzem. Przynosiłem im z kuchni chleb, zupę. Oni trochę zakłócali porządek w seminarium. Jednak ówczesny ojciec duchowny, jeszcze żyjący biskup Józef Pazdur, popierał mnie w tej akcji, umacniał i bronił, chociaż różne przykrości były z tego powodu – wspomina brat Jerzy. Po seminaryjnej furcie miejscem jego misji było wspomniane wrocławskie schronisko – barak na Lotniczej, w którym zamieszkał na krótko przed stanem wojennym. A potem Bielice k. Łambinowic.
Bywały dziwne rzeczy
Zimą 1996 r. w Bielicach schronienie znalazło 300 bezdomnych. To był rekord. Latem 2014 r. mieszka ich 100. – Bywał taki tłok, że ludzie noce spędzali, siedząc na schodach – mówi brat Jerzy. Dlatego potrzeba było wbudować drewniane filary widoczne od wejścia do schroniska – żeby nie zawalił się strop, który mógł nie wytrzymać ciężaru ciasno ułożonych piętrowych łóżek i wszystkich zgromadzonych braci. – Tak, naszych podopiecznych nazywamy braćmi – mówi Edwarda Ważny, kierowniczka schroniska. Nie panuje tu jednak sielska atmosfera powszechnego braterstwa i nikt tego nie ukrywa. – Bywały dziwne rzeczy w schroniskach. Jeden się powiesił na sośnie, z tym, że gałąź się złamała i on spadł. A teraz jest przykładnym podopiecznym. On był szalony, bił się, komuś oczy chciał wydłubać. Jednak niektórzy się zmieniają, co jest budujące. Chociaż też wiele jest zawodów i to również jest prawda – mówi brat Jerzy.
– Jest problem z alkoholem. Regulamin zabrania, ale jak zimą wyrzucić osobę na wózku inwalidzkim na mróz? Trudno to ogarnąć. Mogą spotykać się raz w tygodniu z grupą AA, namawiamy do podjęcia leczenia odwykowego. Rocznie podejmuje się go około 5 osób – informuje Urszula Chudobowicz z biura bielickiego koła Towarzystwa. Dawniej za alkohol wyrzucano na miesiąc, dwa, trzy. Jednak ostatnio jeden z braci dostał całkowity zakaz powrotu. – Bo co wrócił, to pił. Ale teraz można wyrzucić, bo jest w Polsce dużo schronisk i noclegowni, a na początku tu było jedyne – mówi brat Jerzy.
Teresa Rojek, prezes koła Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta w Bielicach, które 18 czerwca obchodziło 25-lecie działalności, wylicza, że przez ćwierć wieku przewinęło się przez schronisko 5820 osób. Ostatnio rocznie przyjmowanych jest około 500. – Staraliśmy się zawsze każdemu głodnemu dać jeść, bezdomnemu miejsce, a nagiemu odzież. Jak nie można było dużo, to mało – pointuje słowami św. Brata Alberta pani prezes.
Przyjeżdżam, żeby tutaj umrzeć
– W tej chwili mamy znaczną liczbę osób starszych, niepełnosprawnych i schorowanych. Na przestrzeni ostatnich 5 lat ich odsetek zwiększył się o 20 proc. – mówi U. Chudobowicz. Rozmawiamy, w tle leci hit „Dżemu” i ochrypły śpiew Ryśka Riedla: „W życiu piękne są tylko chwile”. – Niedawno trafił taki człowiek ciężko chory, umierający. Myśmy prosili lekarza, żeby go zabrał do szpitala, ale nie zgodził się. I rano był trup. Umarł. Były różne tragiczne wypadki. Ilu tu poumierało, nawet młodzi... Raz taki staruszek wszedł wesoły, śmieszny był i powiedział: „Ja przyjeżdżam do was, żeby tutaj umrzeć”. No i rzeczywiście, sprawdziło się. Za niedługo umarł – opowiada brat J. Marszałkowicz. Na cmentarzu parafialnym, gdzie początkowo chowano mieszkańców schroniska, i na obecnie wydzielonym osobno cmentarzyku pochowanych jest w sumie 81 osób. Ciała niektórych zabrały rodziny, inni utopili się albo zginęli nie wiadomo dokładnie gdzie. – Tu co chwila przyjeżdża karetka ze szpitala i przywozi jakiegoś nieboraka z rowu, z ulicy. A szpital chce się go pozbyć, nie wie, co z nim robić – mówi brat Jerzy.
– Jak pacjent jest ze schroniska, to on jest inny, inaczej traktowany. To bardzo przykre – mówi o drugiej stronie zagadnienia Ewelina Koclęga-Wójtowicz, kierownik Domu dla Chorych i Niepełnosprawnych, najnowszej części bielickiego schroniska. 18 czerwca ten dom, a właściwie szpitalik, w którym jest miejsce dla 30 najciężej chorych bezdomnych braci, został poświęcony przez biskupa opolskiego Andrzeja Czaję. Dom o nowoczesnych standardach i bardzo przestronnych, jak na warunki schroniskowe, salach został przebudowany z budynku dawnej chlewni, bez finansowego wsparcia z pieniędzy publicznych. Jest odpowiedzią na potrzeby mieszkańców i warunki stawiane przez służbę zdrowia. – Umieścić naszych podopiecznych w ZOL czy DPS jest trudno – stwierdza lakonicznie T. Rojek.
Dom nie jest finansowany przez NFZ. Pracuje w nim – łącznie z kierowniczką – 9 osób. – Telefony o przyjęcie chorych dzwonią ciągle: z ośrodków pomocy społecznej, z domów, ze szpitali – mówi E. Koclęga-Wójtowicz. – Nadzwyczajną rolę spełnia u nas doktor Krzysztof Bunia, który niemal od początku aż do dziś przyjeżdża raz w tygodniu po południu i opiekuje się chorymi do późnego wieczora. Robi to bezinteresownie – mówi brat Jerzy. – Dotacje rządowe pokrywają do 4 proc. naszych kosztów rocznych – informuje T. Rojek. Lista darczyńców, przyjaciół, instytucji wspomagających jest zatem długa: osoby prywatne, parafie, stowarzyszenia, przedsiębiorstwa, piekarnie, rzeźnie, Maltańska Służba Medyczna, Caritas...
Boże oblicze Kościoła
Pytam brata Jerzego, co w tych bezdomnych jest takiego świętego, Boskiego. – Dusza nieśmiertelna. Opatrzność Boża nad wszystkim ludźmi czuwa i daje każdemu na swój sposób szansę. Jak kto skorzysta z tej szansy, czyli łaski, to dobrze. A jak nie, no to może w godzinę śmierci Bóg się ulituje i zbawi – odpowiada brat Jerzy. – Długo się zastanawiałam, czy znowu tu pracować. Nie powiem, że nie miałam oporów. Ale przyszłam. Chcę im pomóc. Dużo się modlę za nich. Codziennie błogosławię temu domowi. Bez tego chyba bym nie dała rady – mówi Edwarda Ważny. – Zmuszać naszych panów nie chcemy, ale pragniemy, aby odnaleźli zagubioną drogę i zrozumieli, że Bóg jest miłością – mówi T. Rojek. Codziennie w kaplicy schroniska odmawiany jest „Anioł Pański”, są modlitwy przy posiłkach, Msze św. odprawia długoletni proboszcz w Bielicach, przyjaciel, a obecnie kapelan schroniska ks. Bronisław Dołhan. – Przychodzi w niedzielę tak gdzieś 30 osób – mówi Franciszek Kulesa, zakrystian, mieszkaniec schroniska od 11 lat.
– Dziękuję wam za to, że kształtujecie piękną – nie tylko ludzką – twarz naszego Kościoła opolskiego – powiedział podczas Mszy św. z okazji jubileuszu schroniska bp Czaja.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).